środa, 24 października 2012

Czterej pancerni nie powrócili

"Misja Afganistan" prod. Canal +

Jest fajna obsada, temat jakiego jeszcze w polskim serialu chyba nie było, ciężki sprzęt wojskowy - czego chcieć więcej? Bo ja wiem? Może ciekawej historii?

Ciekawa historia to jest to, czego w "Misji Afganistan" zdecydowanie brakuje. Bardziej sztampowo już chyba nie dało się zacząć. Paweł Małaszyński, zwany "plecakiem" po raz pierwszy obejmuje dowództwo nad plutonem i będzie zdobywał doświadczenie w ciężkich warunkach w prowincji Ghazni. Żołnierze mają go w poważaniu, bo nowy dowódca jest synem generała - i zachodzi podejrzenie, że jako krewny i znajomy wielu królików dostał tę robotę w nie do końca uczciwy sposób. Na poligonie pokazuje jednak, że sztukę składania broni ma w małym palcu i że nie będą mu szeregowi dmuchali w kaszę. Po paru dniach ćwiczeń następuje wylot do Afganistanu - i jednocześnie najgorszy cliffhanger sezonu.

No, ale skoro akcja toczy się w wojsku, to oczekiwałam jako takiego zgłębienia tematyki wojskowej przez scenarzystów. Tymczasem można usłyszeć same banały, w rodzaju "Afganistanu nikt jeszcze nie zdobył" albo że nasza armia to bida z nędzą. Poniekąd przeczy temu strona wizualna serialu. Aktorów ponoć szkolili komandosi z GROM, są drony, rosomaki i broń wszelaka. Nasi żołnierze to nie jacyś tam ubodzy krewni z linii bocznej NATO. Dla lepszego efektu twórcy mogliby się pokusić o szerokie plany z polskiego obozu w Afganistanie, więcej ujęć zachodów słońca nad piaskami pustyni, no i może o odrobinę patosu? Bez odrobiny patosu żaden film czy serial wojenny się nie obejdzie, tymczasem pożegnanie kontyngentu wyglądało jak odprawa przed wycieczką szkolną. Gdzie hymn? Gdzie powiewająca flaga, gdzie przemowy oficjeli? Wszyscy nasi bohaterowie jadą na misję, żeby zarobić na kredyt albo dla kariery. Tak to wygląda w rzeczywistości, ale chyba jest w tym wszystkim też etos zawodowego żołnierza, obejmujący tak abstrakcyjne pojęcia jak patriotyzm, tradycja rodzinna, konieczność obrony słabszych. Dlaczego nasi bohaterowie zostali żołnierzami, jakie serca biją pod mundurem - tego na razie nie wiemy, a przydałoby się to już na wstępie. Zachodzi podejrzenie, że Polacy po prostu nie umieją opowiadać o tych sprawach. Dla przykładu, w amerykańskim serialu "Homeland" wymiksowano patos i cynizm oraz prywatne interesiki, patriotyzm zgrabnie połączono ze zdradą, a nawet dość wiarygodnie przedstawiono motywy kierujące funkcjonariuszami Al-Kaidy. Ale jednak Amerykanie mają długą tradycję w malowaniu patosu wojennego, a filmowanie flagi składanej nad trumną poległego żołnierza wychodzi im perfekcyjnie. U nas niestety ekranowy żołnierz ostatnich dwudziestu lat to przeważnie przeklinający żołdak, a do "Czterech pancernych" jakoś trudno się odwoływać. Temat "Afganistan" też niczego nie ułatwia, skoro większość Polaków jest przeciwna wysyłaniu tam wojska. Co nie zmienia faktu, że można było bardziej się postarać. Z jakiegoś powodu "Czterech pancernych przyjemnie się ogląda nawet po 40 latach, i to bez przymykania oka na przyjaźń polsko-radziecką.

Twórcy mogliby też nabrać pewnej finezji w tytułowaniu odcinków. "Towarzysze broni" i "Pierwsza krew" naprawdę nie brzmią dobrze. Ale najsłabsze jest to, że po dwóch odcinkach trudno powiedzieć, o czym będzie ten serial. Brakuje jednego przewodniego wątku, a pozostałe, na razie ledwo zasygnalizowane, nie rzucają na kolana swoją oryginalnością. Czyli: szykujący się trójkąt miłosny między Małaszyńskim, Ostrowską i Schuchardem, niechciana ciąża dziewczyny zostawionej w domu i w ogóle wszystkie sprawy rodzinne w Polsce. Trudno spodziewać się wielu trupów po stronie naszych, ale pewnie śmierć pojawi się raz lub dwa w polskim obozie. W drugim odcinku pojawiła się mglista zapowiedź wypadków w rodzaju Nangar Khel - zobaczymy, czy twórcy odważą się pociągnąć ten temat. W miarę interesująco zapowiada się zainteresowanie islamem bohatera, którego gra Eryk Lubos. "Zbój" (co za ksywa??) wieczorami czytuje Koran, a nawet dzieli się przemyśleniami z kompanami, zakładam więc, że scenarzyści jakoś wykorzystają to w przyszłości.

Na dalsze odcinki nie chce mi się czekać. Niewykluczone, że serial się rozkręci, ale początek był niezachęcający.

piątek, 5 października 2012

Coś się kończy

Małgorzata Musierowicz, "McDusia"




Pierwszy raz zetknęłam się z książkami Musierowicz, gdy miałam dziewięć lat. Kuzynka spędzała u nas weekend i miała ze sobą "Szóstą klepkę" z biblioteki". Zaczęłam czytać na próbę i spodobało mi się. Sam tytuł intrygował. No, ale przeczytałam do końca, dopiero gdy parę lat później sama natknęłam się na ten tytuł w bibliotece. W międzyczasie znalazłam w domu "Małomównego i rodzinę", kupionego wieki wcześniej przez moją mamę. Wsiąkłam. Potem czytałam w ciemno wszystko opatrzone nazwiskiem Musierowicz. Niektóre książki kupowałam, inne wypożyczałam po tysiąc razy. Raz, gdy cała klasa pisała sprawdzian z geografii, nauczycielka czytała "Noelkę", denerwująco trzymając okładkę na widoku. Tak dowiedziałam się o premierze tej książki, a potem poleciałam jej szukać po księgarniach. Jeżycjada towarzyszyła mi przez całe nastolactwo i dorosłość, do dziś lubię ją czytywać wyrywkami. Niektóre tomy znam prawie na pamięć i doskonale się orientuję w jeżycjadowym who is who.

I pewna epoka właśnie się kończy.

Ignorowałam i sposób bycia autorki w kontakcie z czytelnikami, i jej gusta, i coraz liczniejsze książkowe wpadki, wpadeczki i wpadunie. Bo ciągle za tym wszystkim stał tekst - zabawny, oryginalny, przesadzony, a kiedy trzeba - szczery i w jakiś sposób tkliwy. Lubiłam i bohaterów, i szaloną niekiedy akcję, i fakt, że każdy następny tom to spin-off poprzedniego. Gdy autorka skupiła się niemal wyłącznie na Borejkach, coś zaczęło się psuć. Mimo to nadal czytałam wiernie.

Wiadomo było, ze seria kiedyś się skończy. Nie przypuszczałam, że skończy się w ten sposób. Parafrazując - sztuka jest zbyt słaba, by sama zejść ze sceny. Książki dobrze się sprzedają, więc autorka pisze, pisze, pisze, powiela stare pomysły, podlewając je politycznymi i religijnymi aluzjami. "McDusia" to już karykatura dawnej Jeżycjady. Zabrakło wszystkiego - pomysłu na fabułę, sprawdzania faktów, nawet niepowtarzalnego stylu narracji. Nie ma już nawet jednego pierwszoplanowego bohatera (choć tytuł sugeruje, że będzie to Magdusia, wnuczka Dmuchawca). Jest przegląd wszystkich postaci jeżycjadowych, jak w 1126 odcinku Klanu. O logice rozwiązań fabularnych można zapomnieć. O kontynuowaniu i rozwijaniu charakterystyki starych postaci - tak samo. Humor nie istnieje, nie licząc paru gagów rodem z komedii kloacznych. Najsmutniejsze jest to, że postacie deklaratywnie miłe, odważne, rycerskie, skromne, radzące sobie z rzeczywistością i jeszcze tam jakieś - okazują się zupełnie inne. Przymiotniki sobie, a rozwój akcji sobie. Najwybitniejszy przykład z tego "dzieła" to Józinek - przedstawiony na wstępie jako wrażliwy, opiekuńczy, myślący, rozsądny i mający masę innych zalet. W miarę rozwoju wypadków odkrywa twarz buca, kibola, piętnastoletniego zamkniętego w sobie mizogina, niestroniącego od przemocy (scena pocałunku w bramie, wydarcie się w stroju Mikołaja na małego brata, reakcja na histeryczny śmiech Janickiej).

Nikt już ze sobą normalnie nie rozmawia, dialogi są napuszone i sztuczne, widocznie nowym czytelnikom trzeba przypominać kto jest kim i stąd takie kwiatki jak Gaba mówiąca do Laury "twoja siostra Róża". Wszyscy łażą i cytują całe zwrotki poezji, a celuje w tym zwłaszcza Ignacy, dawniej ograniczający się do onelinerów. Gramatyczny fijoł Łusi pogłębia się i 12-letnia dziewczynka non stop poprawia innych, przekręcając przy tym słowa. Po raz kolejny do drzwi Borejków dobija się Pyziak - za dawnych czasów towarzysz Ignaca w dysputach o stoikach, dziś buc i ignorant, aczkolwiek od dwóch lat niepijący.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że autorka tego dzieła z buta traktuje wszystkich, którzy próbują zgłosić swoje zastrzeżenia, wątpliwości i błędy rzeczowe. Pomyliłam się w wieku Łusi? No i co z tego! Bernard piecze torty dla firm, omijając fiskusa? W wyobraźni wszystko się mieści! I tak dalej. Małgorzaty Musierowicz nikt nie zmusi dziś do napisania dobrej, a przynajmniej realistycznej książki. Sama sobie sterem, żeglarzem i wydawcą. Kiedyś musiała uwzględniać uwagi wydawcy i cenzury. "Opium w rosole" było przepisywane kila razy. Ale dawne redaktorki poszły w dal, nowe mogą najwyżej poprawiać przecinki. No nic, nikt nie musi czytać słabej literatury. Tylko szkoda, że fajna kiedyś seria w ten sposób się kończy.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...