niedziela, 9 grudnia 2012

Haute cuisine

"Najlepszy kucharz świata", reż.: Rasmus Dinesen

Bocuse d’or to konkurs dla najlepszych kucharzy na świecie. Co dwa lata dwanaście narodowych drużyn, wybranych we wcześniejszej eliminacji, staje do rywalizacji o stworzenie dania, które oczaruje sędziów. Nagroda to ukoronowanie kucharskiej kariery. Wyższych laurów już nie można zdobyć.
Konkurs Bocuse d’or to dla Duńczyka Rosmusa Kofoeda niemal chleb powszedni. Dwukrotnie stawał na podium – raz zdobył brązowy, a drugi raz srebrny medal. Teraz marzy o złocie i temu podporządkowuje długie miesiące pracy.


Dania na tym konkursie są jak haute couture w dziedzinie gotowania. W niczym nie przypominają tego, co robimy w domu, dajemy dzieciom do szkoły, co jadamy w średniej klasy restauracjach. Nie chodzi tu tylko o oszałamiający smak potraw (tu trzeba wierzyć na słowo), ale i sposób podania. Na talerzu ląduje ryba, która już w bardzo małym stopniu przypomina rybę. Gdzieś daje się wyczuć daleki smak marchewki. Efekt końcowy jest jak modelka na wybiegu w niezwykłej konstrukcji Alexandra McQueena lub Diora. Piękna, zjawiskowa i odrealniona, ale nie spotkamy jej na ulicy. Właściwie to z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że nie spotkamy jej nigdy w życiu.
Kucharze przygotowują się do konkursu przez całe miesiące, jeśli nie lata. Tworzą potrawy, które następnie podadzą na konkursie. Pracują ze stoperem w jednym ręku i termometrem w drugim. Eksperymentują z azotem. Chodzi o to, by z podanego zestawu składników, wspólnego dla wszystkich drużyn, wyczarować niezwykły smak i maksymalnie wykorzystać wyznaczony czas. Może się wydawać, ze w tym całym szaleństwie projektowania nowej potrawy kucharze tracą radość tworzenia i zwykła radość z robienia tego, co się kocha. Jednak po bohaterach filmu „Najlepszy kucharz świata” tego nie widać. Wygrana jest dla nich celem kariery zawodowej. Wszystko do czasu konkursu jest podporządkowane tylko temu. Mimo to, w tym morderczym tempie przygotowań wciąż bawią się smakami i fakturą składników, eksperymentują, szukają właściwej nuty. Gdy nadchodzi dzień konkursu, wszystko jest zapięte na ostatni guzik – należy tylko powtórzyć ciąg wyuczonych czynności niemal z zamkniętymi oczami.

Osobną kwestią jest, czy wejdziemy w to szaleństwo pokazane na ekranie. Przecież jedzenie to tylko jedzenie – przemyka przez głowę. Czy na pewno? Przed oczyma wyobraźni stają obrazy obejrzanych kiedyś filmów o fotografii reklamowej. Ten moment, kiedy modelka zastyga w wyreżyserowanej pozie. Kiedy wygina się, szukając właściwej dozy seksapilu. Wygląda wtedy absurdalnie, ale w kadrze fotografa obraz jest już idealnie pociągający, a wydrukowany w czasopiśmie będzie budził w nas niewypowiedziane tęsknoty. Jednocześnie przypomina się smak własnoręcznie zrobionego risotto, gazpacho jedzonego w przydrożnej knajpie w Andaluzji, sernika babci. Czy można jeden smak zamienić na inny? Czy rzeczywiście można porównać, który jest lepszy? Przypuśćmy, że mam przed sobą na jednym talerzyku wspomniany sernik babci, a na drugim rybę w wykonaniu Kofoeda. Mogę zjeść tylko jedno. Co bym wybrała? Oto jest pytanie. Czy konkursy w tak artystycznych dziedzinach jak gotowanie mają w ogóle sens? Czy fakt trzymania potrawy o minutę za długo w piekarniku może zepsuć smak? Możemy pójść do restauracji Kofoeda w Kopenhadze i zjeść idealną, drogą kolację. A potem przypomnieć sobie gazpacho z Andaluzji, które nigdy nie dostanie nagrody w Bocuse d’or.

środa, 24 października 2012

Czterej pancerni nie powrócili

"Misja Afganistan" prod. Canal +

Jest fajna obsada, temat jakiego jeszcze w polskim serialu chyba nie było, ciężki sprzęt wojskowy - czego chcieć więcej? Bo ja wiem? Może ciekawej historii?

Ciekawa historia to jest to, czego w "Misji Afganistan" zdecydowanie brakuje. Bardziej sztampowo już chyba nie dało się zacząć. Paweł Małaszyński, zwany "plecakiem" po raz pierwszy obejmuje dowództwo nad plutonem i będzie zdobywał doświadczenie w ciężkich warunkach w prowincji Ghazni. Żołnierze mają go w poważaniu, bo nowy dowódca jest synem generała - i zachodzi podejrzenie, że jako krewny i znajomy wielu królików dostał tę robotę w nie do końca uczciwy sposób. Na poligonie pokazuje jednak, że sztukę składania broni ma w małym palcu i że nie będą mu szeregowi dmuchali w kaszę. Po paru dniach ćwiczeń następuje wylot do Afganistanu - i jednocześnie najgorszy cliffhanger sezonu.

No, ale skoro akcja toczy się w wojsku, to oczekiwałam jako takiego zgłębienia tematyki wojskowej przez scenarzystów. Tymczasem można usłyszeć same banały, w rodzaju "Afganistanu nikt jeszcze nie zdobył" albo że nasza armia to bida z nędzą. Poniekąd przeczy temu strona wizualna serialu. Aktorów ponoć szkolili komandosi z GROM, są drony, rosomaki i broń wszelaka. Nasi żołnierze to nie jacyś tam ubodzy krewni z linii bocznej NATO. Dla lepszego efektu twórcy mogliby się pokusić o szerokie plany z polskiego obozu w Afganistanie, więcej ujęć zachodów słońca nad piaskami pustyni, no i może o odrobinę patosu? Bez odrobiny patosu żaden film czy serial wojenny się nie obejdzie, tymczasem pożegnanie kontyngentu wyglądało jak odprawa przed wycieczką szkolną. Gdzie hymn? Gdzie powiewająca flaga, gdzie przemowy oficjeli? Wszyscy nasi bohaterowie jadą na misję, żeby zarobić na kredyt albo dla kariery. Tak to wygląda w rzeczywistości, ale chyba jest w tym wszystkim też etos zawodowego żołnierza, obejmujący tak abstrakcyjne pojęcia jak patriotyzm, tradycja rodzinna, konieczność obrony słabszych. Dlaczego nasi bohaterowie zostali żołnierzami, jakie serca biją pod mundurem - tego na razie nie wiemy, a przydałoby się to już na wstępie. Zachodzi podejrzenie, że Polacy po prostu nie umieją opowiadać o tych sprawach. Dla przykładu, w amerykańskim serialu "Homeland" wymiksowano patos i cynizm oraz prywatne interesiki, patriotyzm zgrabnie połączono ze zdradą, a nawet dość wiarygodnie przedstawiono motywy kierujące funkcjonariuszami Al-Kaidy. Ale jednak Amerykanie mają długą tradycję w malowaniu patosu wojennego, a filmowanie flagi składanej nad trumną poległego żołnierza wychodzi im perfekcyjnie. U nas niestety ekranowy żołnierz ostatnich dwudziestu lat to przeważnie przeklinający żołdak, a do "Czterech pancernych" jakoś trudno się odwoływać. Temat "Afganistan" też niczego nie ułatwia, skoro większość Polaków jest przeciwna wysyłaniu tam wojska. Co nie zmienia faktu, że można było bardziej się postarać. Z jakiegoś powodu "Czterech pancernych przyjemnie się ogląda nawet po 40 latach, i to bez przymykania oka na przyjaźń polsko-radziecką.

Twórcy mogliby też nabrać pewnej finezji w tytułowaniu odcinków. "Towarzysze broni" i "Pierwsza krew" naprawdę nie brzmią dobrze. Ale najsłabsze jest to, że po dwóch odcinkach trudno powiedzieć, o czym będzie ten serial. Brakuje jednego przewodniego wątku, a pozostałe, na razie ledwo zasygnalizowane, nie rzucają na kolana swoją oryginalnością. Czyli: szykujący się trójkąt miłosny między Małaszyńskim, Ostrowską i Schuchardem, niechciana ciąża dziewczyny zostawionej w domu i w ogóle wszystkie sprawy rodzinne w Polsce. Trudno spodziewać się wielu trupów po stronie naszych, ale pewnie śmierć pojawi się raz lub dwa w polskim obozie. W drugim odcinku pojawiła się mglista zapowiedź wypadków w rodzaju Nangar Khel - zobaczymy, czy twórcy odważą się pociągnąć ten temat. W miarę interesująco zapowiada się zainteresowanie islamem bohatera, którego gra Eryk Lubos. "Zbój" (co za ksywa??) wieczorami czytuje Koran, a nawet dzieli się przemyśleniami z kompanami, zakładam więc, że scenarzyści jakoś wykorzystają to w przyszłości.

Na dalsze odcinki nie chce mi się czekać. Niewykluczone, że serial się rozkręci, ale początek był niezachęcający.

piątek, 5 października 2012

Coś się kończy

Małgorzata Musierowicz, "McDusia"




Pierwszy raz zetknęłam się z książkami Musierowicz, gdy miałam dziewięć lat. Kuzynka spędzała u nas weekend i miała ze sobą "Szóstą klepkę" z biblioteki". Zaczęłam czytać na próbę i spodobało mi się. Sam tytuł intrygował. No, ale przeczytałam do końca, dopiero gdy parę lat później sama natknęłam się na ten tytuł w bibliotece. W międzyczasie znalazłam w domu "Małomównego i rodzinę", kupionego wieki wcześniej przez moją mamę. Wsiąkłam. Potem czytałam w ciemno wszystko opatrzone nazwiskiem Musierowicz. Niektóre książki kupowałam, inne wypożyczałam po tysiąc razy. Raz, gdy cała klasa pisała sprawdzian z geografii, nauczycielka czytała "Noelkę", denerwująco trzymając okładkę na widoku. Tak dowiedziałam się o premierze tej książki, a potem poleciałam jej szukać po księgarniach. Jeżycjada towarzyszyła mi przez całe nastolactwo i dorosłość, do dziś lubię ją czytywać wyrywkami. Niektóre tomy znam prawie na pamięć i doskonale się orientuję w jeżycjadowym who is who.

I pewna epoka właśnie się kończy.

Ignorowałam i sposób bycia autorki w kontakcie z czytelnikami, i jej gusta, i coraz liczniejsze książkowe wpadki, wpadeczki i wpadunie. Bo ciągle za tym wszystkim stał tekst - zabawny, oryginalny, przesadzony, a kiedy trzeba - szczery i w jakiś sposób tkliwy. Lubiłam i bohaterów, i szaloną niekiedy akcję, i fakt, że każdy następny tom to spin-off poprzedniego. Gdy autorka skupiła się niemal wyłącznie na Borejkach, coś zaczęło się psuć. Mimo to nadal czytałam wiernie.

Wiadomo było, ze seria kiedyś się skończy. Nie przypuszczałam, że skończy się w ten sposób. Parafrazując - sztuka jest zbyt słaba, by sama zejść ze sceny. Książki dobrze się sprzedają, więc autorka pisze, pisze, pisze, powiela stare pomysły, podlewając je politycznymi i religijnymi aluzjami. "McDusia" to już karykatura dawnej Jeżycjady. Zabrakło wszystkiego - pomysłu na fabułę, sprawdzania faktów, nawet niepowtarzalnego stylu narracji. Nie ma już nawet jednego pierwszoplanowego bohatera (choć tytuł sugeruje, że będzie to Magdusia, wnuczka Dmuchawca). Jest przegląd wszystkich postaci jeżycjadowych, jak w 1126 odcinku Klanu. O logice rozwiązań fabularnych można zapomnieć. O kontynuowaniu i rozwijaniu charakterystyki starych postaci - tak samo. Humor nie istnieje, nie licząc paru gagów rodem z komedii kloacznych. Najsmutniejsze jest to, że postacie deklaratywnie miłe, odważne, rycerskie, skromne, radzące sobie z rzeczywistością i jeszcze tam jakieś - okazują się zupełnie inne. Przymiotniki sobie, a rozwój akcji sobie. Najwybitniejszy przykład z tego "dzieła" to Józinek - przedstawiony na wstępie jako wrażliwy, opiekuńczy, myślący, rozsądny i mający masę innych zalet. W miarę rozwoju wypadków odkrywa twarz buca, kibola, piętnastoletniego zamkniętego w sobie mizogina, niestroniącego od przemocy (scena pocałunku w bramie, wydarcie się w stroju Mikołaja na małego brata, reakcja na histeryczny śmiech Janickiej).

Nikt już ze sobą normalnie nie rozmawia, dialogi są napuszone i sztuczne, widocznie nowym czytelnikom trzeba przypominać kto jest kim i stąd takie kwiatki jak Gaba mówiąca do Laury "twoja siostra Róża". Wszyscy łażą i cytują całe zwrotki poezji, a celuje w tym zwłaszcza Ignacy, dawniej ograniczający się do onelinerów. Gramatyczny fijoł Łusi pogłębia się i 12-letnia dziewczynka non stop poprawia innych, przekręcając przy tym słowa. Po raz kolejny do drzwi Borejków dobija się Pyziak - za dawnych czasów towarzysz Ignaca w dysputach o stoikach, dziś buc i ignorant, aczkolwiek od dwóch lat niepijący.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że autorka tego dzieła z buta traktuje wszystkich, którzy próbują zgłosić swoje zastrzeżenia, wątpliwości i błędy rzeczowe. Pomyliłam się w wieku Łusi? No i co z tego! Bernard piecze torty dla firm, omijając fiskusa? W wyobraźni wszystko się mieści! I tak dalej. Małgorzaty Musierowicz nikt nie zmusi dziś do napisania dobrej, a przynajmniej realistycznej książki. Sama sobie sterem, żeglarzem i wydawcą. Kiedyś musiała uwzględniać uwagi wydawcy i cenzury. "Opium w rosole" było przepisywane kila razy. Ale dawne redaktorki poszły w dal, nowe mogą najwyżej poprawiać przecinki. No nic, nikt nie musi czytać słabej literatury. Tylko szkoda, że fajna kiedyś seria w ten sposób się kończy.

wtorek, 17 lipca 2012

Nad rozlewiskiem bez zmian

Katarzyna Zyskowska-Ignaciak, Ucieczka znad rozlewiska



Przyznam, że mnie skusił tytuł. Dziewczyna ucieka ze ślubu i ze swego domu w Kazimierzu Dolnym i ląduje w wibrującej, hałaśliwej Warszawie. W mieście, w którym nie można się nudzić. Brzmi dobrze. Dylemat szeroko rozpowszechniony w chic-lit: lepiej szczęścia szukać w sennych miasteczkach, czy w miejskiej dżungli co się zowie. Osobiście uważam, że lepiej w tym drugim. Autorka więc od początku miała u mnie fory.

I tak czytałam, czytałam, jakbym co chwila połykała kostkę cukru, z niechęcią, ale i widocznym uzależnieniem. Ja rozumiem, że może nie jestem wymarzonym targetem, ale czy naprawdę dziś już się nie da pisać trochę lepszych książek rozrywkowych? Schemat powieści jest banalny i zerżnięty z pierwszej z brzegu polskiej komedii romantycznej. Nie w tym rzecz. Mimo wszystko można było bardziej zadbać o szczegóły. Czyli o tak zwany risercz. Z GÓRY OSTRZEGAM, ŻE BĘDĄ SPOJLERY.


Główna bohaterka Franka to klasyczna Mary Sue, tyle że na początku trochę pogubiona. Czego nie dotknie, zamienia w złoto. Piękna, zgrabna, odżywia się smacznie i zdrowo, gotuje jak archanioł w dietetycznym niebie. Ma idealnego, wyrozumiałego narzeczonego i przyjaciółkę, która zawsze ma dla niej czas. Gdy tylko daje nogę spod kościoła, niebiosa zaczynają jej sprzyjać, a zbiegi okoliczności są wyłącznie korzystne.

Autorka próbuje nam mydlić oczy, ale nie dajmy się zwieść. Po niedoszłym ślubie pogrążona w rozpaczy i w marazmie Franka spędza obowiązkowe parę tygodni na wytwornej kanapie w warszawskim mieszkaniu swojej przyjaciółki Wery. Przyjaciółka Wera jest wizażystką przed trzydziestką, w związku z czym dysponuje przestronnym, wspaniale urządzonym apartamentem z portierem na dole. Po paru tygodniach kwarantanny Franka bierze się w garść i kupuje gazetę. Ale tam nie ma pracy, oj nie. Dlatego idzie na casting do telewizji, zwanej w książce Stacją.

Dziesięć stronic później ma już robotę jako przyszła gwiazda programu kulinarnego, może więc się zająć wracaniem do równowagi psychicznej i szukaniem miłości. Wiadomo, co będzie dalej? Wiadomo, więc wróćmy do riserczu.

Owszem, Warszawa to wspaniałe miasto i szczęście i sukces czyhają tu za każdym rogiem. Ale jednak nie leżą na ulicy! Zdarza się, że naturszczyk dostaje pracę w studiu telewizyjnym. A jednak cały wątek telewizyjnej kariery Franki jest poprowadzony bardzo niewiarygodnie.

Po pierwsze, gdzieś tam na najwyższym piętrze Stacji zapadła decyzja o stworzeniu nowego programu, bo dwie prowadzące poprzedni tak się pokłóciły, że nie są w stanie pracować razem. Była nawet taka historia w warszawskim światku, z tym że konflikt rozwiązano przez wymianę jednej z gwiazd. Zanim ją wpuszczono przed kamerę, minęło parę tygodni (a nie chodzi bynajmniej o nowicjuszkę), pomijając fakt, że poszukiwania też trochę trwały. Tak więc telewizyjne młyny mielą sporo wolniej niż w fikcyjnej Stacji.

Po drugie, skoro nowa praca Franki stanowi oś książki, to oczekiwałabym bardziej rozbudowanego wątku. Ale nie. Franka dziś dostaje pracę, praktycznie nazajutrz trafia do studia i zaczyna improwizować. W ogóle też nie widać, by brała udział w procesie twórczym - przecież program trzeba wymyślić, uczestniczyć w burzach mózgów, układać menu. A ona tylko podsyła asystentce listę składników do kupienia. Po trzecie, autorka do tego stopnia pominęła risercz, że operatorów telewizyjnych uparcie tytułuje kamerzystami. Gdyby w realu Franka popełniła taką gafę, prędzej czy później (ale raczej prędzej) by usłyszała, że kamerzystę to można spotkać na weselu.

Swoje życie zmienia zmienia też siostra Franki, Helena. Po dziesięciu latach małżeństwa zostawia męża, wyprowadza się do kochanka w Warszawie i wraca na studia, zmieniając przy okazji uczelnię. Do ukończenia został jej tylko rok, by mogła się wyrobić do końca książki. Ale chyba każdy przechodzony niedoszły magister wie, co to są RÓŻNICE PROGRAMOWE! Akurat między KUL a UW są chyba dość znaczne. Zaliczenie nudnych zajęć z programu obowiązkowego trochę by trwało, ale nie w "Ucieczce znad rozlewiska", praca magisterska też się pisze błyskawicznie i pod koniec wiosny następuje obrona.

Mamy też obowiązkową postać geja. Na początku incognito, bo musi wybuchnąć bomba. Nikt, ale to nikt się nie domyśla, nawet nasza wizażystka, obyta wszak w warszawskim światku. Gej żyje od dziesięciu lat w stolicy, po to tu przyjechał, by się czuć swobodnie, ale ma problem w poinformowaniu o swej orientacji ludzi, których uważa za przyjaciół.

Pomimo tych wszystkich niedociągnięć... książka była dla mnie stanowczo za krótka! Nie to, żeby mi bardzo podobała, ale to ogólny feler naszych chic-litów. Jeden wieczór czytania i koniec, ani zwrotów akcji, ani większych trudności po drodze, ani wprowadzania nowych bohaterów w połowie książki, ani nawet opisów przyrody! Jak już taka fikcyjna kobieta zabiera się za porządki w życiu, to nic jej nie powstrzyma. Główna różnica między polskimi a amerykańskimi chi-litami polega na tym, że z amerykańskich można nauczyć się topografii Nowego Jorku, nazw najmodniejszych klubów i restauracji, dowiedzieć się, jakie marki są popularne wśród dziennikarzy, a jakie wśród początkujących aktorów. A u nas nic, cisza. W "Ucieczce" środowisko opisane niby to satyrycznie (nazwisko Maks Wszawski mówi wszystko), a dyrektor programowy mówi "oglądalność oglądalnością, ale ja chcę mieć święty spokój". Cała przygoda z nową pracą i Warszawą opisana mocno skrótowo, postacie potraktowane po łebkach, tak że trudno uwierzyć i w cudowne zrządzenie losu, i w ciężką pracę na planie programu, i w przemianę Franki.

Za to happy end mamy na całego. Spełnienie, konsekwencja drobnego wytrącenia ze schematu życia nie omija nikogo: ani Franki, ani jej siostry i nowego narzeczonego, ani rodziców bohaterki, ani jej przyjaciółki Wery i dalszych koleżanek, ani nawet miejscowego żula. Jeśli jednak komuś za mało, może zacząć wyglądać sequela. Furtki do następnej części zostały otwarte.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...