piątek, 1 sierpnia 2008

Duet Konecki - Saramonowicz znowu w akcji

Po Testostereonie i Lejdis najbardziej trendy twórcy filmowi startują z kolejną komedią damsko - męską, mającą łamać stereotypy itp. "Idealny facet dla mojej dziewczyny" ma być "komedią psychoerotyczną". Będzie to film o miłości od pierwszego wejrzenia i o tym, że ludzie pochodzący z bardzo różnych środowisk mogą być razem, pomimo przeciwności losu, przyzwyczajeń i poglądów.

Luna jest instruktorką sztuki walki krav maga, feministką i przyjaciółką feministek. Ma za sobą wieloletni romans z żonatym dziennikarzem. Kostek jest kompozytorem muzyki sakralnej, pochodzi z tradycyjnej katolickiej rodziny a po nieudanym narzeczeństwie żyje w samotności.

Pojawi się wątek występu w filmie erotycznym - taką propozycję dostanie Luna. "Nie kręcimy filmu porno, lecz komedię, której akcja częściowo toczy się na planie takiego filmu - zaznacza Andrzej Saramonowicz. Nihil novi, przypomnijmy To właśnie miłość. Zarys akcji nie rzuca na kolana, by nie powiedzieć, że jest mocno wtórny. Całość pewnie będzie się opierała - jak zwykle u tego duetu - na ciętych dialogach, zwariowanych zwrotach akcji, aluzjach do naszej rzeczywistości i absurdalnym humorze.


Główne role zagrają Magda Boczarska i Marcin Dorociński. Zestaw pozostałych nazwisk robi wrażenie, choć jest przewidywalny - Tomasz Karolak, Kinga Preis, Iza Kuna, Krzysztof Globisz, Tomasz Kot, Danuta Stenka, Magdalena Różczka, Maria Seweryn. Stenka zagra podwójną rolę - bliźniaczek, ciotek Kostka. Jedna to kobieta zasadnicza i konserwatywna, wspiera wpływowego duchownego (któż to może być?), druga z sióstr leczy się w szpitalu psychiatrycznym.

Podejdę do sprawy obsady plotkarsko i dodam, że rolę żonatego dziennikarza, z którym romansuje Luna, zagra Karolak - wieloletni chłopak Boczarskiej, zanim rzucił ją dla modelki. Kuna zagra przywódczynię polskich feministek, czyli zapewne jakiś klon Kazi Szczuki.

Zdjęcia ruszają 5 sierpnia w Częstochowie (sceną wejścia pielgrzymek na Jasną Górę) i potrwają do 6 października. Premiera jest przewidziana na 30 stycznia 2009, zatem film dołącza do walentynkowego peletonu, gdzie już miejsca zajęły Koń trojański i Miłość na wybiegu.

czwartek, 17 lipca 2008

Boskie jak diabli

Zapisałam się do wypasionej wypożyczalni, gdzie między czekoladkami i chipsami oraz winem i prasą dla marketingowców można nieraz trafić na nie byle jaki film. Tym sposobem do moich rąk trafiła nietypowa komedyjka o niebie i piekle. Boskie jak diabli nie rzuca może na kolana, ale ma swój urok. Nade wszystko przebija fascynacja Almodovarem (producentem filmu). Relacje między piekłem i niebem, a także sam porteret tychże, są dość przewrotne.

I w niebie, i w piekle panuje potworna biurokracja. Na czele wiecznego potępienia i wiecznego raju stoją kierownicy, wybierani przez rady nadzorcze. Wieczność funkcjonuje jako przedsiębiorstwo, gdzie najbardziej liczy się bilans zysków i strat. Bóg prawdopodobnie umarł, a przynajmniej skrzętnie strzeże swojej prywatności. Reprezentuje go dojrzale seksowna Marina d'Angelo, czyli Fanny Ardant. Na czele piekła stoi sam Belzebub, tu zwany Jackiem Davenportem, ale to nie znaczy, by miał wiele do powiedzenia. W piekle zawiązuje się spisek mający obalić staroświeckie reguły dyrektora generalnego. Inicjuje go oślizgły typ, w życiu doczesnym członek Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Spryciarz umiał się urządzić za życia, umie i po śmierci, czego dowodzi fakt, że szybko pozbył się swego nowego - piekielnego - wcielenia: czarnoskórego imigranta bez papierów i stał się szarą eminencją w radzie nadzorczej. Piekłu coraz bardziej zagraża perspektywa, że możni doczesnego świata zaczną rządzić i w zaświatach, unikając uciążliwej kary. Belzebub - wciąż młody pistolet, ze sznytem meksykańskiego mafioso, uosabiany przez Gaela Garcię Bernala - wkracza do akcji. Nie po to wieki temu zbuntował się przeciw Bogu w imię wolności wyboru, by teraz piekło przypominało ziemię. W piekle wszyscy mają być równi w wiecznym potępieniu. Trzeba więc się umówić z niebem, aby wzięło do siebie duszę pewnego gangstera. Z jakichś powodów ma to poskromić zapędy lobby wpływowych bogaczy. W tym celu wysyła na ziemię najgorszą agentkę (Penelope Cruz), która ma spieprzyć sprawę.

Niebo nie próżnuje i wysyła swoją najlepszą agentkę (Victoria Abril), za życia polityczkę (umarła baaardzo dawno temu), w zaświatach piosenkarkę w typie Rity Hayworth. Ma ona udawać żonę boksera, o którego gra się toczy. Nie jest to łatwe zadanie, zważywszy, że bokser ma duży apetyt seksualny, a i przyłożyć potrafi. Przy małżeństwie instaluje się wysłanniczka piekła, jako dawno niewidziana kuzynka.

Sposób pokazania życia aniołów i demonów nie ma nic wspólnego z ckliwymi obrazkami jakie znamy z amerykańskiego filmu. Niebo mieści się głównie w Paryżu, dominuje w nim staroświecka elegancja, świat jest czarno - biały. W niebie mówi się po francusku. Piekło - to amerykańskie bezdroża i potworny upał (klimy nie można zamontować z powodów wizerunkowych). Język urzędowy - angielski. Językiem dyplomatycznym między niebem i piekłem jest hiszpański.

Kobiety w domu boksera po przełamaniu lodów odkrywają, że mają ze sobą wiele wspólnego. Co więcej, Penelope Cruz za życia była gangsterem. Za karę została zamieniona w kobietę i pracowała w piekle jako kelnerka w pubie pełnym gwałcicieli. Po udanej misji (czyli spieprzeniu jej) ma odzyskać męską postać. Chyba można się domyślić, że agentki bardzo będą chciały się ponownie spotkać...

Obraz nieba i piekła to największa frajda tego filmu. Reszta - mielizny i dłużyzny. nie wiadomo właściwie, dlaczego dusza boksera jest taka ważna. Niby widzowie mają w to nie wnikać, bo wyroki boskie są niezrozumiałe, ale jakoś to mnie nie przekonuje. Wszystkie niedociągnięcia łagodzi jednak Victoria Abril śpiewająca po portugalsku.

PS Czy muszę dodawać, że Marinę d'Angelo i Davenporta łączy wieczna miłość, odrzucona w imię rozsądku?

środa, 2 lipca 2008

Komedia prokreacyjna



Zwykle zwiastuny podobają mi się bardziej niż filmy. A czego mogę się spodziewać po filmie, którego zwiastun jest denny? Zanosi się na komedię mało śmieszną, z kiepskim aktorstwem i jadącą stereotypami.

Temat prokreacji w polskim filmie ostatnio jest dość mocno wyeksploatowany (Tylko mnie kochaj, Mała wielka miłość, Rozmowy nocą). Motyw nieplanowanej ciąży, która scala związek, co rusz pojawia się też w serialach.

Premiera "Jak żyć" 18 lipca. Reżyserski debiut Szymona Jakubowskiego. W rolach głównych Anna Cieślak, która już nie powalała w Dlaczego nie (by nie powiedzieć, że była kompletnie nieprzekonująca) i Krzysztof Ogłoza. Zapowiada się hit lata.

czwartek, 12 czerwca 2008

Devil wears Prada po polsku

Coś dziwnego dzieje się z polskim kinem rozrywkowym. Zatrzęsienie komedii romantycznych i filmów kryminalnych. Niby od strony produkcyjnej stoją na coraz lepszym poziomie. Jednak brak w tym wszystkim rozpoznawalnego stylu, mówienia własnym głosem. Nie licząc może duetu Saramonowicz - Konecki, kalki, nuda, powtarzalność i niewiara w elementarną inteligencję widza. Palmę pierwszeństwa w tej dziedzinie dzierży Jeszcze raz i chyba ten rekord będzie trudno pobić (wieczna optymistka ze mnie). Płaskie, jadące po łebkach Nie kłam kochanie. Nielogiczne Rozmowy nocą. Ciężkie jak ciasto z zakalcem Ja wam pokażę.

TVN, po upojnym sukcesie kolejnych edycji Tańca z gwiazdami przygotowuje na jesień kinową produkcję Kochaj i tańcz. Nietrudno się domyślić, ze wzięło sobie do serca powodzenie Step up. Ale to nie wszystko, co nas czeka, drodzy widzowie wierzący w polskie kino! Kolejna "komedia romantyczna" wprowadzi nas w świat wielkiej mody. Nie inaczej. Ma to wręcz być Diabeł ubiera się u Prady po polsku. Zważywszy, że akurat ten film daleki jest od konwencji komedii romantycznej, zadanie jest lekko karkołomne.

"Diabeł" to film o o inicjacji prymuski na rynku pracy i w drapieżnym świecie. Przez rok harówki dla wariatki z magazynu o modzie ma szansę poznać siebie, swoje ambicje i talenty. W nagrodę traci chłopaka, a nawet dwóch. O czym ma być "Miłość na wybiegu"? Młoda dziewczyna chce wejść do świata mody, zostając modelką, a zblazowany fotograf chce z niego wyjść. Gdy się poznają, ona ma o nim jak najgorsze zdanie. Jednak po wspólnej sesji zdjęciowej stwierdza, że sie myliła. Uczucie rozkwita. Wtedy do akcji wkraczają dwie harpie, które chcą zdusić młodą miłość w zarodku. Uczucia modelki i fotografa zostaną poddane poważnej próbie... bla bla bla.

Coś mi mówi, że po licznych zwrotach akcji zakończenie będzie szczęśliwe. Co do obsady, mam mieszane uczucia. Marcin Dorociński jako fotograf Kacper. Jako modelka Julia, pierwszy raz na ekranie Karolina Gorczyca. Dalej - Iza Kuna (brawo!) i Urszula Grabowska (Karusia z Przedwiośnia) jako dwie harpie, Tomasz Karolak, Anna Guzik (nie narzekam), Barbara Brylska - przyjaciółka i mentorka Julii, więc można mieć nadzieję, że nie będzie gdzieś hen, na czwartym planie.

Reżyseruje Krzysztof Lang - poza Prowokatorem, ma na koncie same seriale, więc nie wiadomo, czy się cieszyć. Zdjęcia trwają do 25 czerwca. Premierę wstępnie wyznaczono na koniec roku. Film nie będzie pokazany we wrześniu w Gdyni.

W filmie mają wystąpić prawdziwe modelki i projektanci. Ambicją reżysera jest pokazanie, że środowisko mody to ludzie utalentowani, a cały światek rządzi się swoistym sensem. Czy uda się to zrobić dobitniej niż Meryl Streep, która krótka tyradą wykazała swojej asystentce, że każdy, nawet jeśli uważa, że jest "ponad to", jest uwikłany w modę? Czy ten polski świat mody tak samo, jak "Devil..." będzie nęcił i pożerał? Czy może chociaż dostaniemy lekko zgryźliwe, ale ciepłe spojrzenie na świat mody, jak w stareńkiej Funny face? Schemat Audrey Hepburn i Freda Astaire z tego filmu zresztą wiernie powtórzono w "Miłości na wybiegu". Swoją drogą, trudno o bardziej łopatologiczny tytuł.

sobota, 31 maja 2008

Wywiad zekranizowany

Filmy o papieżu to pewny sukces - dwie dotychczasowe biografie zebrały po prawie 2 miliony widzów. Nic więc dziwnego, że po dwóch biografiach na warsztat trafiły wspomnienia byłego sekretarza Jana Pawła II. "Świadectwo", które trafi do kin w październiku, to film dokumentalizowany. Połączenie wywiad z Dziwiszem, materiałów archiwalnych i zdjęć z udziałem aktorów.

Brzmi karkołomnie... film jednak ma międzynarodową produkcję i zapewnioną już dystrybucję światową. Autorem scenariusza obok kardynała Dziwisza jest Gian Franco Svidercoschini, włoski dziennikarz, autor "Świadectwa" (to on przeprowadził rozmowy z Dziwiszem).

W roli narratora wystąpi Michael York, a autorem muzyki jest Vangelis. Reżyseruje Paweł Pitera (mąż Julii). Poza wersją kinową, trwającą ok. 80 minut, powstanie też wersja telewizyjna - 3 odcinki po 45-50 minut.

Wygląda więc na to, że "Świadectwo" jest skazane na sukces. Trudno mi jednak uwierzyć, że ludzie będą tak masowo walić do kin drzwiami i oknami, jak w przypadku Karola Który Pozostał Człowiekiem. Złośliwie przypomnę zupełnie nieudany projekt, jakim był "Tryptyk rzymski" (producenci nie dopuszczali do świadomości, że ekranizacja wiersza nawet w przypadku papieża to pewna przesada i wpuścili do kin 81 kopii). Magia nazwisk i marki Jana Pawła II pewnie zrobi zrobi swoje, choć film dokumentalizowany to trudniejszy w odbiorze gatunek i może odstraszyć część widzów.

A zwiastun już jutro w kinach.

środa, 21 maja 2008

Ile waży koń trojański?

Danuta Szaflarska daje radę.... 8 maja zaczęły się zdjęcia do filmu Juliusza Machulskiego "Ile waży koń trojański?". Ma to być "lekko feministyczna komedia romantyczna" a do tego "porządne inteligentne kino zrobione z dużą kulturą filmową". Chcę wierzyć. Zestaw nazwisk całkiem przyjemny: oprócz wspomnianej nestorki, Robert Więckiewicz, Maja Ostaszewska, Katarzyna Kwiatkowska i Ilona Ostrowska.

Krótkie streszczenie filmu nasuwa na myśl "Peggy Sue wyszła za mąż". Oto kobieta czterdziestoletnia, rozwiedziona, żyje ze swym drugim partnerem, razem wychowują jej córkę z pierwszego związku. W tajemniczy sposób bohaterka przenosi w rok 1987 - kiedy jest jeszcze żoną swego byłego męża, ich córki nie ma na świecie. To dobra okazja, by inaczej pokierować swoim życiem... Wyobrażam sobie, że Szaflarska zagra tu jakiegoś dobrego ducha, wróżkę, starą kobietę pełną mądrości wspierającą młodą kobietę. Czy to będzie ten "lekki feminizm"?

Premiera w styczniu - lutym 2009, czyli w okolicach Walentynek... reguła "jeśli jest zima to mamy polskie filmy" sprawdza się.

środa, 9 kwietnia 2008

Les Ch'tis we Francji - mania, szaleństwo, amok

Lubię liczby.

Zwłaszcza spektakularne.

Film "Bienvenue chez les Ch'tis" we francuskich kinach obejrzało już ponad 17 milionów widzów. Przez to film pobił już rekord wszechczasów z 1967 roku na najpopularniejszy film francuski, należący do "Wielkiej włóczęgi". Jest też na dobrej drodze by pobić francuski rekord na najbardziej kasowy film ever, czyli "Tytanik". W 1998 roku obejrzało go ponad 20 milionów Francuzów.

Sukces "Ch'tisów" jest tym większy, że nikt się go właściwie nie spodziewał. Zrealizowany za dość skromną sumę 11 milionów euro, bez wielkich nazwisk, bez wielkiej reklamy. Jest to komedia o kierowniku poczty, który zostaje przeniesiony na północ Francji, pod Dunkierkę, do regionu o niezbyt dobrej sławie, łagodnie mówiąc. Nie dość że mieszkańcy - Ch'tisi - mówią specyficznym, trudno zrozumiałym dla reszty Francuzów dialektem, to jeszcze uchodzą za prostaków, alkoholików, bezrobotnych i ogólnie mówiąc - zapóźnionych cywilizacyjnie. Nietrudno się domyślić, że kierownik poczty zrewiduje swoje uprzedzenia i stereotypowe wyobrażenie mieszkańców Północy i opuści to miejsce ze łzami w oczach, podobnie jak wtedy, gdy tu przyjechał.

Różne francuskie serwisy z lubością przedstawiają statystyki pokazujące lawinowy wzrost widowni. Zaczęło się od ponad pół miliona w pierwszym tygodniu wyświetlania filmu tylko w regionie Nord-Pas-de Calais. Po znakomitym przyjęciu w następnym tygodniu do kin wybrały się ponad 4 miliony Francuzów, kiedy film został wypuszczony w całym kraju. I tak, przez cały marzec, co tydzień kolejne miliony waliły do kin drzwiami i oknami. Jak się można było spodziewać, Hollywood natychmiast zwietrzyło dobry interes i już kupiło prawa do remake'u. Amerykański film będzie osadzony w amerykańskich realiach - prawdopodobnie zostaną obśmiane stereotypy o mieszkańcach Midwestu. Ch'tisowie znaleźli też dystrybutorów w krajach europejskich, głównie frankofońskich, oraz w Kanadzie.

Nieoczekiwany sukces filmu trochę "wymknął się spod kontroli" twórcom. W gorączce produkowali dodatkowe kopie do kin. Francja oszalała. Ogromne znaczenie miała fama "dobrego filmu". Według danych producenta, niemal wszyscy widzowie ankietowani po wyjściu z kina mieli pozytywne reakcje dotyczące filmu. 97% widzów podobał się film, a 67% było "oczarowanych". Film jest uznany za blockbuster albo "piorun z nieba", gdy ten wskaźnik wynosi 65%. Miejscowość Buerges, gdzie kręcono Ch'tisów, przewiduje w tym roku boom turystyczny. Nieoczekiwanie wzrosła sprzedaż sera Maroilles, występującego w filmie, o 20-30%. Inne sery z północy również zanotowały wzrost sprzedaży. Podobnie lokalne piwo Ch'ti. O popularności kubków, koszulek, podkładek pod kufel i innych gadżetów z emblematami filmu nie ma co wspominać. Sarkozy zażyczył sobie prywatnej projekcji w Pałacu Elizejskim. Taki zaszczyt kopnął do tej pory tylko dwa filmy - rekordową "Wielką włóczęgę" i "Amelię" z 2001 roku. W radiu i telewizji trwają dni i tygodnie "speciale Ch'tis". W przyszłym roku do Słownika Języka Francuskiego trafi nowe słowo - "biloute" (raczej słowo - wytrych, o wielu znaczeniach). Pochodzi z dialektu północnego, ale rozprzestrzeniło się w całej Francji.

Popularność "Ch'tisów" przypomina wirusowy sukces naszej-klasy, Chucka Norrisa, Papaya Song czy Jożina z Bażin. W tym wypadku jednak to zjawisko w znacznej mierze pozainternetowe. Polecam oficjalną stronę filmu: http://www.chtinn.com/


czwartek, 27 marca 2008

Seniorzy w ostatniej akcji

Tylu seniorów w jednym filmie dawno nie było. Na styczeń albo luty planowana jest premiera "Ostatniej akcji". Zagrają Wiesław Michnikowski, Jan Machulski, Marian Kociniak, Alina Janowska, Danuta Szaflarska, Barbara Krafftówna, Wojciech Siemion. Z opisu producenta (Studio Filmowe Zebra) wynika, że będzie to komedia sensacyjna.

Akcja filmu będzie dziać się we współczesnej Warszawie. Starsi panowie, towarzysze broni z Powstania Warszawskiego, stają do walki z "wielobranżowym gangsterem" mecenasem Szaro, granym przez Piotra Fronczewskiego. Pomogą im dzielne sanitariuszki z powstania oraz Alowiec (Wojciech Siemion), dawny członek Armii Ludowej. Plan dziarskich staruszków przeciw mecenasowi będzie zawierał napad na sklep jubilerski. Ważną rolę w intrydze odegra bezcenne jajo Faberge.

Podoba mi się ta informacja. Ostatnim trendem w polskim kinie rozrywkowym jest pokazywanie rozrywkowych zamożnych warszawiaków oraz pretensjonalnych niuń, nieważne czy o dobrym czy złym charakterze. Młodziacy ci przeżywają mało przekonujące dramaty miłosne, przez co filmy pretendują do miana komedii romantycznych (ale ani to komedie, ani romantyczne). Nasi powstańcy tymczasem będą walczyć w słusznej sprawie, mając na celu utarcie nosa drapieżnemu kapitaliście, który zagraża ich rodzinom. Pewnie w tym wszystkim będą trochę pogrywać stereotypem powstańca i zgrzybiałego/ dziarskiego staruszka, a trochę z tym stereotypem dyskutować. Kołacze mi się po głowie Rififi po sześćdziesiątce albo film Chłopcy, ale filmów o starszych ludziach nie ma wiele. Czy komedia, czy poważniejszy gatunek - ludzie starsi, o dużym apetycie na życie, ale i pogodzeni ze śmiercią i upływem czasu, nadają filmowi wzruszający ton. Dodatkowo starsi aktorzy mają zazwyczaj lepszy warsztat. Alina Janowska już w "Rozmowach kontrolowanych" grała konspirującą seniorkę, podpierającą się swoim wojennym doświadczeniem. Dla pozostałych aktorów "Ostatnia akcja" też pewnie będzie okazją do zmierzenia się ze swoim zawodowym wizerunkiem. Smaczku pewnie też doda Alowiec, który będzie odstawał od naszych komabatantów z Armii Krajowej.

Michał Rogalski debiutuje w kinie, ale dotąd świetnie sobie radził w dokumencie. Jeszcze w czasach studenckich zrobił fajny, pokazywany za festiwalach film "Paweł i Ewa". "Ostatnia akcja" jest szykowana na okres przedwalentynkowy, najbardziej dochodowy dla kin czas w roku. Dotąd w tym okresie królowały filmopodobne komedie polskiej produkcji. Z biegiem czasu grali w nich coraz więksi amatorzy, a ostatnio twórcy nawet zrezygnowali z tak zbędnej rzeczy jak scenariusz (patrz "Jeszcze raz"). Być może nawet "Ostatnia akcja" zachęci nieco starszych widzów do odwiedzenia kin (największy segment stanowią widzowie w wieku do 39 lat). Tak czy owak, znów sprawdza się reguła "zimą oglądamy polskie filmy".

wtorek, 18 marca 2008

Polskie drogi a sprawa polska

Do tej pory słowa prezydenta wystarczyły same za siebie, podparte li i jedynie powagą flagi państwowej stojącej opodal. Ale to nudne jest, komu by się chciało słuchać wielominutowego trucia prezydenta o sprawach wagi krajowej, który w dodatku ma wzrok wbity w jeden punkt, mówi z zasznurowanymi ustami albo nerwowo bawi się palcami. Dlatego wczorajsze orędzie prezydenckie w sprawie Traktatu Lizbońskiego zostało znacznie podrasowane przebitkami z obrazków szarpiących patriotyczne polskie serce oraz liryczną muzyką z "Polskich dróg". Czy mi się wydaje, czy to to już rzeczywiście można nazwać propagandą według najlepszych wzorów? Nie stało się przecież nic takiego; przecież to tylko muzyka ze znanego serialu i tylko kilka obrazków dokumentalnych: mazurskie wsie, Angela Merkel koło Eryki Steinbach, ślub homoseksualny. Żadne tam goebbelsy. Żadnych szczurów czy karaluchów. Muzyka z "Polskich dróg" jest naprawdę piękna. Serial jest naprawdę drastyczny. Przytłaczający hitleryzm, eksterminacja Polaków, masowe rozstrzelania. Liryczna muzyka przywołuje wstrząsające obrazy. "Nie wszystko w Unii musi być dobre dla Polski" - mówi prezydent. Za chwilę dzisiejsi Niemcy (Niemki): Merkel i Steinbach na spotkaniu ziomkostw. Prezydent mówi o roszczeniach niemieckich na Ziemiach Zachodnich i Północnych (brawo! ktoś go poinformował, że już od dawna nie używa się fachowo terminu "Ziemie Odzyskane"!). Mazurskie pagórki, domostwa i jezioro. Inny przykład, mówi prezydent. Śluby gejowskie. Więc widzimy odnośny ślub, niefortunnie z Toronto, o czym zresztą informuje też dokument pokazany na ekranie. Ale jest na to rada - Protokół Brytyjski (przebitka z podpisania Protokołu). Niestety niektórzy z Sejmu (przebitka na Tuska, Pawlaka i Sikorskiego) chcą odstąpienia od niego, o czym mówi stosowna uchwała, przywołana na ekranie. Są takie chwile w życiu narodu, mówi prezydent, kiedy trzeba zapomnieć o interesie partyjnym. Dlatego prezydent musi użyczyć swego wizerunku, by PiS wyszedł z twarzy z patowej sytuacji. Kompromitacja blisko, przebąkuje się o o rozłamie w partii, o złamaniu dyscypliny głosowania. Prezydent więc używa swego autorytetu i przedłoży ustawę taką, jaka pasuje PiS. Ale nie o tym chciałam, tylko o ilustracji muzyczno - obrazkowej orędzia. No cóż, przynajmniej nie było nudne. A że niechcący wyszedł przekaz nie informacyjny, tylko emocjonalny - who cares? Proszę państwa, czy ktoś z was nie poczuł się przypadkiem manipulowany?

I jeszcze jedno. Pan Eryk Mistewicz, specjalista od marketingu politycznego, określił orędzie jako najlepszy produkt polityczny PiS ostatniego czasu.
"Wreszcie mamy prezydenta, mocny wizerunek, bardzo skuteczny, pan prezydent zaczął swoją kadencję. - ocenił Mistewicz w TVN24. - To jest opowieść, że jest polityk, który będzie nas bronił. Widzę, że za Lecha Kaczyńskiego wzięli się najlepsi w Polsce, do nich należy Jacek Kurski - dodał". Halo, czy marketing polityczny nie ma nic wspólnego z etyką polityki? Czy w wystąpieniu prezydenckim, które jest nadawane tylko w wyjątkowych chwilach, aby na pewno powinny być używane techniki jak w reklamówkach wyborczych? Wybraliśmy tego człowieka w wolnym głosowaniu, po to by nas reprezentował i podejmował w naszym imieniu decyzje. Nie musi nam już niczego reklamować ani obrzydzać, bo swoją wizję przedstawił podczas kampanii. Stoi za nim narodowa flaga. Więc po co dokładać jeszcze muzykę z serialu, było nie było, kultury masowej? Może następnym razem to będą "Czarne chmury"? Też by pasowały. Do promowania jakiejś ustawy socjalnej nadawałby się "Janosik". A potem już tylko "Alternatywy 4".

wtorek, 11 marca 2008

The Hollywood Sign zagrożony



Bezpośrednie otoczenie wzgórza Los Angeles, gdzie stoją słynne białe litery o wysokości 15 metrów, układające sie w napis "Hollywood", zostało wystawione na sprzedaż. Cena - to 22 milionów dolarów, ale z możliwością podziału terenu na pięć działek i prawem do zabudowy. Wytyczono już nawet sieć dróg.

W 2002 roku deweloper odkupił ten teren o powierzchni ok. 56 hektarów od spadkobierców Howarda Hughesa. Słynny milioner zdobył w latach czterdziestych pozwolenie na budowę, z myślą postawienia tam willi dla Ginger Rogers, podówczas swojej kochanki. Dom nigdy nie powstał, ale pozwolenie obowiązuje do tej pory...

Radni Los Angeles są oburzeni. Zasłonięcie słynnego napisu z pewnością nie przysłuży się promocji miasta. Jednak miasto nigdy nie zdołało zgromadzić środków, by odkupić ten teren.

Od 1973 roku napis jest zabytkiem. Miasto zaś chyba niespecjalnie przykładało rękę do jego ochrony. W 1978 roku zbiórkę pieniędzy na replikę konstrukcji "Hollywood" zainicjował... Hugh Hefner, wydawca Playboya. Sam wówczas wyłożył kasę na literę Y.

Znany na całym świecie napis powstał w 1923 roku jako reklama projektu budowy nieruchomości. Początkowo było to "Hollywoodland". Dziś to jeden z najsłynniejszych logotypów. Ostatnie cztery literki zostały usunięte w 1949 roku, podczas gruntownej renowacji konstrukcji, która znajdowała się już w opłakanym stanie. Co ciekawe, miasto Los Angeles optowało wtedy za całkowitym demontażem napisu. Zapobiegły temu gwałtowne protesty mieszkańców.

Źródło: HHA, Le Monde

poniedziałek, 25 lutego 2008

Demoniczny golibroda z Fleet Street

Epoka wiktoriańska nie ma najlepszej prasy. Rygoryzm moralny, obłuda obyczajowa i samozadowolenie klas uprzywilejowanych. Niewolnicza praca dzieci i niebywałe rozmiary prostytucji. Nędza zastępów ludzi pracujących w fabrykach i koszmar filantropii pławiącej się we własnym zachwycie. Koszmar przytułków dla sierot i szpitali dla obłąkanych. Światowy kolonializm i wszechobecne szubienice. Obrazki jak z Dickensa. Rozwój tabloidów i marnej literatury dla kucharek. I tak dalej.

W tej scenerii żyją i działają Sweeney Todd i pani Lovett. Kto nie znalazł się w wąskiej grupie tłustych mieszczan czy szlachty, ten nie mógł być pewny niczego. Próżno budować ułudę szczęścia osobistego. Próżno próbować wyrwać sie swojemu przeznaczeniu, jakim jest krótkie życie w biedzie i pogardzie. Próżno bronić swojej własności, gdy łapy po nią wyciąga zły sędzia Turpin. W tej sytuacji golibroda sam musi wymierzyć sprawiedliwość lubieżnikowi.

Sweeney Todd jest częścią londyńskiej legendy, podobnie jak Kuba Rozpruwacz. Czy istniał naprawdę - nie wiadomo. Początkowo był tylko seryjnym mordercą, zarzynającym swoje ofiary brzytwą. Ciała ukrywał w katakumbach pobliskiego kościoła, gdzie trafiały prosto z fryzjerskiego fotela z zapadnią. Po pewnym czasie, gdy z podziemiach zaczęło brakować miejsca, porozumiał się z panią Lovett, właścicielką piekarni. Ta sporządzała z ludzkiego mięsa farsz do swoich pasztecików. Oboje stali się bohaterami pierwszych tabloidów, a wkrótce i zagościli w masowej wyobraźni, by w niej pozostać do dzisiaj. Sweeney Todd był bohaterem dziewiętnastowiecznych penny dreadfuls, makabrycznych powieści zeszytowych.

Motyw zemsty dopisano mu dopiero w 1973 roku. Sędzia Turpin skazał go na zesłanie do Australii, by dobrać się do jego ślicznej żony. Gdy żona popełniła samobójstwo, Turpin zaopiekował się jego córką. Po 15 latach golibroda pod nowym nazwiskiem wraca do Londynu...

Akcja filmu Burtona dzieje się gdzieś w drugiej połowie XIX wieku, w "najgorszym z miejsc" jakim jest Londyn. Drapieżne miasto, szara scenografia, nędza niemal groteskowa. Obleśność i okrucieństwo Turpina - jak z najgorszych koszmarów. W tych warunkach pomysł utylizacji ciał jest oczywisty i jawi się nawet jako prywatna walka z systemem. Todd i Lovett załatwiają w ten sposób swoje sprawy. Todd szuka zemsty na wszystkich koszmarnych mieszczanach, a na Turpinie w szczególności. Pani Lovett chce uciec od biedy, znaleźć dla siebie spokojne miejsce w systemie, przenieść się nad morze i wieść niezakłócony codzienną troską żywot mieszczanki.

Oboje są jak wyrzut wiktoriańskiego sumienia. Nie bez przyczyny Sweeney Todd żyje w masowej wyobraźni od 200 lat! Todd i jego energiczna przyjaciółka uosabiają karę za różne mieszczańskie grzeszki, za wszystkie bezeceństwa popełniane na mocy wysokiej pozycji społecznej, tkwiące gdzieś w zbiorowej nieświadomości. Przez krótką chwilę wyrównują rachunki; my wiemy i wy wiecie, że zasługujecie na pogardę, Szacowni Obywatele, a wasza śmierć nie będzie wyglądała lepiej niż śmierć zarzynanego wieprza. Klienci pani Lovett też nie są niewinni: zainteresowani tylko pasieniem brzuchów, nie spostrzegają do końca, że spożywają ludzkie mięso. Krótki karnawał dwójki buntowników, z których każdy na swój sposób mocuje się z zepsutym systemem, musi zakończyć się klęską. Śmierć poniesie Turpin, ale nie tysiące jemu podobnych. Ciachanie brzytwą golibrody i zachłanne ciułanie piekarki koniec końców niewiele zmieni, bo nie zburzy panującego porządku. Muszą więc zginąć - system zresztą nie będzie się trudził, by odrąbywać podniesione nań ręce. Każde z nich zginie od swojej broni, piekarka skończy w piecu, a golibroda z poderżniętym gardłem.

wtorek, 19 lutego 2008

Imprezka u Audrey

"Śniadanie u Tiffany'ego". Najchętniej bym zamieszkała w tym filmie. A gdyby się nie dało, chciałabym chociaż znaleźć się na przyjęciu u Holly. Na tym, gdzie goście przyszli w wieczorowych strojach, co chwila ktoś donosi skrzynki alkoholu, a narąbana gościówa na przemian śmieje się i płacze do lustra. Jednej pani ktoś niechcący podpala kapelusz i równie niechcący gasi szampanem, a ona nic nie zauważa. Pod prysznicem obściskuje się parka. Po odsunięciu zasłony nakryty facet mamrocze o złodziejach biżuterii. W tym samym momencie w salonie dama, której właśnie urwał sie film, pada jak długa na podłogę. A wszystko obserwuje z bezpiecznej wysokości Kot. Ten bezimienny.




I w ogóle, absolutnie nie przeszkadza mi, że zmieniono zakończenie opowiadania Capote'a. Tym sposobem film stał się chyba komedią romantyczną? Nietypową. Bo i Holly była nietypowa.

poniedziałek, 18 lutego 2008

Sygnalizacja świetlna

Zasłyszane:

W pewnej wsi na Mazowszu sołtys pędzi najlepszy bimber. Rozprowadza go - bardzo sprawnie - nieoficjalnymi kanałami dystrybucji. Kod informowania klientów działa bezbłędnie. Jeśli w ołtarzyku przydomowym wianek Matki Boskiej się świeci, znaczy - można wejść i zapytać. Jeśli nie - bimbru nie ma, albo okoliczności do handlowania nie sprzyjają.

wtorek, 12 lutego 2008

Z tęsknoty do kiczu

Marzę, by znów obejrzeć bezwstydnie rozrywkowe kino polskiej produkcji, za którym stoi dobry warsztat i aktorstwo - jak to drzewiej bywało.

Mam na myśli oczywiście komedię muzyczną - bo czyż jest gatunek bardziej rozrywkowy i bardziej bezwstydny w swej kiczowatości? Ach, remake przedwojennej "Zapomnianej melodii"... próżne nadzieje. Jeśli dziś polski producent chce zagnać widownię do kin, to obowiązkowo musi za tym stać drewniane aktorstwo i brak jakiegokolwiek scenariusza.

I muszę wypatrywać po niszowych kanałach, po okazyjnie spotkanych telewizorach, Elżbiety Czyżewskiej czy Bogdana Łazuki. Filmów takich jak "Żona dla Australijczyka" czy "Małżeństwo z rozsądku". Czy mój ukochany "Miliona za Laurę", kondensacja kiczu. Gdzie piosenki pisała Agnieszka Osiecka, Marek Sart lub zawodowi piosenkarze. Gdzie pomieszanie z poplątaniem fabuły budziło śmiech, a nie politowanie, gdzie aktorzy bawili się swoimi rolami bez wrażenia odwalania przez nich chałtury a przy tym efektem końcowym w filmie był zawsze lekki dystans do wykreowanej rzeczywistości, który udzielał się widzowi (przynajmniej mnie).

Talenty promocyjne PRL-owskiego filmu były zaiste imponujące. Reklamowano zespół Mazowsze ("Żona dla Australijczyka"), Irenę Santor ("Przygoda z piosenką"), całą serię zespołów muzycznych łącznie z młodą Anną Jantar i Wagantami, tworzono wreszcie urocze widokówki dość problematycznych jeszcze wtedy regionów. Bieszczady, nasz Dziki Zachód, w "Milionie za Laurę" były miejscem, gdzie czas płynie spokojnie, kwitnie kultura ludowa, a ludzie tam żyjący są sympatyczni, choć może lekko głupkowaci. Mazury - żadnego widma pruskości! Tylko jeziora i kurorty, i odpoczynek dla warszawiaków ("Kochajmy syrenki").

Ludzie, którzy zabierali się za robotę, znali się na swoim rzemiośle. Autorem scenariusza do "Hallo Szpicbródka" był Ludwik Starski, twórca "Zapomnianej melodii", "Skarbu", "Zakazanych piosenek", "Przygody na Mariensztacie". "Hallo Szpicbródka", nawiązująca do przedwojennej tradycji filmowej, była ostatnim jego dziełem. Gdy to pisał, miał 75 lat.

Cukierkowe kolory, dekoracje z dykty, sztuczna fontanna di Trevi, kolorowe krótkie sukienki, no i ten bigbit! Rozrywka, komercja, kultura masowa, kicz.

"Milion za Laurę" - Zespół No to co maluje mieszkanie faceta z telewizji (przez pomyłkę, rzecz jasna):



"Mocne uderzenie" (Ludwik Starski rulez!):

wtorek, 22 stycznia 2008

Katyń nominowany do Oscara!

Znakomita wiadomość! "Katyń" pobił już rekord frekwencyjny w 2007 roku (2,74 miliona widzów) choć w odbiorze wielu na pewno nie był łatwy. Ale wszystkie polskie rozterki w rodzaju "za dużo, za mało, za bardzo" za granicą stają się nieważne. Zostaje tylko na nowo opowiedziana historia o II wojnie światowej, o której - zdawałoby się - opowiedziano już wszystko. Wszyscy wiedzą, czym była II wojna, ale niewielu słyszało o Katyniu. Film Wajdy to połączenie dużego fresku historycznego z kilkoma osobistymi, tragicznymi historiami. Fabuła uporządkowana, wielość postaci nie sprawia wrażenia chaosu, ich losy stopniowo się zazębiają. Nie jest to może specjalnie nowatorskie, ale Amerykanie to lubią.

"Katyń" oglądałam z bólem, z pretensją, że daleko mu do dawnych arcydzieł Wajdy. Że tradycyjny, przegadany. Wkurzała mnie postawa bohaterskiego Żmijewskiego, który "ślubował wojsku", wkurzała prostolinijność Stenki i rozmycie Kowalskiego, a nade wszystko wkurzało mnie odrzucenie Chyry po wojnie. Wkurzało mnie, że Cielecka nie była żywą osobą, lecz figurą Antygony. Denerwowała mnie nachalna symbolika spotkania na moście, Chrystusa przykrytego żołnierskim mundurem i flagi rozerwanej na dwoje (z białej części Sowiet zrobił sobie onuce, a czerwoną powiesił nad budynkiem). Irytowało mnie, że człowiek z lasu spotkał córkę zabitego oficera - tak jakby w Krakowie wszyscy mieli coś wspólnego z Katyniem - i to, że na koniec zginął w idiotyczny sposób. No, ale za granicą wszystkie polskie kody stają się przezroczyste, a w pamięci zostać może zachowanie listonosza, który nie chciał przyjąć napiwku - całkowicie jasne i zrozumiałe dla wszystkich.

60 lat po wojnie Wajda robi film, który oglądamy niemalże na kolanach albo buntowniczo mówimy, że do arcydzieła mu daleko. Tuż po wojnie Wajda rozprawiał się z naszymi romantycznymi mitami. Teraz opowiada "Katyń", który jest plastrem miodu na polskie serce, głaszcze po głowach, rozgrzesza, nie oskarża. To film, który nie miał szukać nowych dróg i nowych środków wyrazu, nie miał na nowo definiować sytuacji polskiej. To film o przetrąconym polskim społeczeństwie, o wielkim gwałcie, o tym, jaką wyrwę stanowił brak kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy, którym strzelono w tył głowy.

Pozostałe nominacje to 12 Nikiity Michałkowa o wojnie w Czeczenii, Mongol Siergieja Bodrowa- historia Czyngis chana, Beaufort Josepha Cedara - o wojnie w Izraelu, Fałszerze Stefana Rudovitzkiego, oparta na faktach historia fałszerstwa w nazistowskich Niemczech.

piątek, 11 stycznia 2008

Kiepsko we francuskich kinach

Ciekawe podsumowanie filmowego roku 2007 we Francji zamieszcza Le Monde.

Widownia kinowa w liczbie 178 milionów (spadek o 5,6% w porównaniu z rokiem 2006) utrzymuje się na poziomie średniej z ostatnich 10 lat (177,3 mln). 5 filmów pokonało barierę 5,5 mln widzów. Były to: "Ratatuj", "Spiderman 3", "Harry Potter i Zakon Feniksa", "Piraci z Karaibów: na końcu świata", "Shrek Trzeci". Oprócz tego, dwa filmy francuskie - "La Mome" (Niczego nie żałuję) i "Taxi 4" - miały ponadczteromilionową widownię. W 2006 roku udało się się to siedmiu filmom.

Filmy amerykańskie zdobyły 49,9% rynku (44,2% w roku poprzednim). Duży sukces nad Sekwaną odniosło niemieckie "Życie na podsłuchu", które zobaczyło 1,5 miliona widzów.

Filmy francuskie za granicą zdobyły widownię na poziomie 60 mln widzów. To nieco mniej niż wynik rodzimych produkcji w kraju - filmy francuskie obejrzało 65 mln Francuzów. Głównymi odbiorcami francuskich produkcji są kraje europejskie - głównie Niemcy (5,8 mln) i Włochy (3 mln). Najpopularniejsze za granicą okazały się "Artur i Minimki", "Niczego nie żałuję" i "Taxi 4". Nieoczekiwany sukces w Niemczech odniosło "Po prostu razem" Claude'a Berri - 820 tys. widzów.

Zagraniczne ekipy filmowe pojawiają się nad Sekwaną coraz rzadziej i na coraz krócej. W 2007 roku w Paryżu pojawili się 15 razy. Amerykanie znacznie skrócili swój czas pobytu we Francji i teraz wynosi on średnio 2 dni (rekord należy do "Różowej pantery 2" - zdjęcia w Paryżu trwały 6 dni). Amerykanie częściej niż Francję wybierają Wielką Brytanię i Niemcy a także miasteczka filmowe w krajach Europy Wschodniej.

Autorka artykułu konstatuje, że poprzedni rok nie był rewelacyjny dla kinematografii francuskiej - gorsze wyniki zanotowano na wszystkich frontach, w sprzedaży biletów, dystrybucji zagranicznej i w produkcji zagranicznych w Paryżu.

A w Polsce? Perspektywa "każdy Polak w kinie" ciągle jeszcze przed nami. W 2007 roku sprzedano 32,6 mln biletów. Do rekordu z 2004 roku zabrakło 800 tys. widzów...

środa, 9 stycznia 2008

Prawda ekranu, prawda rynku

http://www.stopklatka.pl/wydarzenia/wydarzenie.asp?wi=42731

Pierwsze pokazy fokusowe filmu "Lejdis", które zrobiliśmy dla wyselekcjonowanych grup, reprezentujących interesującą nas publiczność, pokazały, że nasza nowa komedia doskonale trafia do ludzi młodych, a zwłaszcza - niezależnie od wieku - do kobiet, które identyfikują się z bohaterkami - mówi producent "Lejdis" Andrzej Saramonowicz (cytat za Stopklatka.pl).


Rezultaty pokazów fokusowych posłużą do produkcji reklam filmu skierowanych do najwłaściwszych z marketingowego punktu widzenia odbiorców. Wydaje mi się, że na polskim rynku kinowym takie podejście do widza to nowość - a przynajmniej informowanie o tym w notatce prasowej. Tymczasem w Ameryce Południowej uczestniczy fokusów już od dawna decydują nie tylko o reklamie filmu czy serialu, ale wręcz o rozwoju akcji w telenowelach.

środa, 2 stycznia 2008

Esencja epoki, czyli Across the universe



Na plaży w Liverpoolu siedzi młody chłopak (Jim Sturgess) o beatlesowskiej aparycji i głosie i wyśpiewuje początek piosenki „Girl” zapraszając w ten sposób do wysłuchania historii jego miłości. Im dalej w las, tym więcej muzyki, klimatów i aluzji beatlesowskich. "Across the universe" to musical oparty wyłącznie na piosenkach The Beatles, choć słowo musical nie w pełni oddaje istotę tego filmu.

Nie jest to historia o zespole the Beatles ani grupie beatlesopodobnej, lecz o latach 60. To znajome piosenki w uwspółcześnionych aranżacjach i bez porządku chronologicznego opowiadają epokę, która stała się mitem. Jude z angielskiej stoczni jedzie do Ameryki, tam poznaje rodzeństwo - Maxa i Lucy z klasy średniej. Razem wyjeżdżają do Nowego Jorku i przystają do światka kontrkultury. Max (Joe Anderson) dostaje wezwanie do wojska i wysyłają go do Wietnamu. Jude i Lucy zostają parą, ale ich też rozdziela wojna. Lucy (Rachel Evan Wood) z całym oddaniem angażuje się w ruch pacyfistyczny, Jude mówi: Chcecie rewolucji? to tak nie działa.

Głównym bohaterem filmu są jednak piosenki i aluzje beatlesowskie. Bohaterowie noszą imiona Lucy, Sadie, Prudence. Prudence dołączyła do paczki, kiedy weszła do domu przez okno w łazience. Piosenki ilustrują rodzącą się miedzy bohaterami przyjaźń i miłość, ich wewnętrzny świat pełen radości, szczęścia, bólu i zagubienia, ale też psychodeliczne zjawy po zażyciu LSD, gorącą sytuację społeczną, różne postawy ludzkie w obliczu wymagań Wujka Sama. Najlepsza bodaj sekwencja muzyczna to "Strawberry fields forever" o umęczeniu wojną ciągle obecną w życiu Jude'a, Lucy i Maxa, o chęci ucieczki do bezpiecznego świata. "Łatwo jest żyć z zamkniętymi oczami, nie rozumiejąc otaczającego nas świata". Jude robi kompozycję z truskawek, które przekłute szpilkami, niczym przekrojone serca, spływają czerwonym sokiem, wściekły ciska truskawkami w ścianę, truskawki niczym bomby spadają na Wietnam. Max we wtórze "I want you" idzie na komisję wojskową, gdzie wyciągnięta łapa Wuja Sama rzuca go na taśmę produkującą żołnierzy do Wietnamu. Wreszcie amerykańscy chłopcy dźwigają przez wietnamską dżunglę Statuę Wolności, śpiewając "she's so heavy". Max po powrocie z wojny leży z przetrąconą psychiką w szpitalu , a zmultiplikowana Salma Hayek w roli pielęgniarki kojąco śpiewa mu "happiness is a warm gun".

Film pokazuje i śmierć Luthera Kinga, i zamieszki rasowe w Detroit, i Joplinowo-Hendrixowe nurty w muzyce, i narkotyczne halucynacje. Zmieszczono wszystko z czym kojarzą się dziś lata 60., a przewodnim hasłem jest oczywiście "all you need is love". Kiedy dzieci kwiaty w szale radości kąpią się w jeziorze, ich narkotyczna wizja przekształca ich ciała w martwe ciała Wietnamczyków pływające na wodzie. Czy to rzeczywiście prawdziwy obraz epoki? Ale tak go dziś pamiętamy. A magia dźwięku i obrazu "Across the universe" sprawia, że można go obejrzeć z tysiąc razy z takim samym zachwytem.

Zwiastun filmu:



i fragment "Strawberry fields", absolutnie genialny:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...