wtorek, 27 listopada 2007

Magia wielkich liczb

Frekwencja kinowa, rosnąca już w czasie kryzysu, kontynuowała tę passę przez cały okres Trzeciej Rzeszy, choć z odmiennych powodów ekonomicznych. Przywrócenie pełnego zatrudnienia doprowadziło do umiarkowanego dobrobytu; wojna z kolei przyniosła eskapistyczny głód bezpretensjonalnej rozrywki, a także nadwyżkę siły nabywczej nad towarami na rynku. W ciągu dziewięciu lat liczba widzów kinowych zwiększyła się czterokrotnie (1933: 250 milionów - 1942: 1 miliard)
Richard Grunberger, Historia społeczna Trzeciej Rzeszy, t.2


W 2006 roku do kin wybrało się 32 miliony Polaków (w rekordowym 2004 roku 1,5 miliona więcej). Niby wiadomo, że trudno porównywać Niemcy 1942 z Polską AD 2006, a jednak te liczby robią wrażenie :)

piątek, 23 listopada 2007

Jeśli jest zima, to mamy polskie filmy

Logika dystrybutorów jest mniej więcej taka: potencjalne hity dajemy na jesień i zimę, filmidła bez polotu i hollywoodzki trzeci sort zostawiamy na wakacje. Bowiem polska widownia funkcjonuje w grubsza w myśl reguły, że do kina chodzi się, gdy jest zimno i pada, natomiast gdy praży letnie słońce, są święta, Mundial albo gdy pora sprzyja spacerom w parku, są ciekawsze rzeczy do roboty. Ostatnio co prawda obserwujemy odstępstwa od tej reguły, np. polska premiera "Piratów z Karaibów 3", czyli ewidentny blockbuster, miała miejsce w lipcu. No i na swoje wyszli. Ten sam zresztą dystrybutor zdecydował się złamać tradycję po raz drugi i "Ranczo Wilkowyje" będzie w kinach od 26 grudnia.

Podobno najbardziej kasowym weekendem roku w kinach jest przypadający w okolicach Walentynek. Polscy producenci postanowili to wykorzystać już w 2004, wypuszczając wtedy "Nigdy w życiu". Po zawrotnym sukcesie filmu kręcenie komedii romantycznej na Walentynki stało sie nową świecką tradycją. Potem więc było "Tylko mnie kochaj", "Ja wam pokażę", "Dlaczego nie". Dobrym sposobem na poprawienie oglądalności okazało się też wpuszczanie filmu do kin coraz wcześniej przed Walentynkami.

Ale przy okazji wyszło na jaw, że polska widownia wcale nie pała niechęcią do polskich filmów - tylko muszą to być filmy łatwe i przyjemne, najlepiej komedie, zwłaszcza romantyczne, względnie sensacja, kryminał i mafia (patrz "Świadek koronny"). Pod ten sukces próbują się podpiąć producenci bardziej ambitnych i trudnych filmów, rozumując, że skoro zimą widz się nie pofatyguje do kina, to latem tym bardziej nie. W rezultacie od grudnia do lutego mamy prawdziwy wysyp mniejszych i większych polskich produkcji.

Już 4 stycznia startuje film "Jeszcze raz" (dystr. Monolith) wg scenariusza królowej polskich seriali, Ilony Łepkowskiej. Ma być o narodzinach dojrzałej i młodzieńczej miłości matki i córki oraz ojca i syna. Główny kwartet - Przemysław Cypryański, Anna Antonowicz, Danuta Stenka i Jan Frycz.

1 lutego, czyli wedle opracowanej już strategii "2 tygodnie przed walentynkami", hit sezonu, "Lejdis". Dzieło speca od niegłupich komedii, Tomasza Koneckiego (ma już na koncie "Ciało", "Testosteron" oraz "Pół serio"). Dystrybutorem jest ITI Cinema, który pewnie i tym razem postąpi według autorskiej instrukcji "co zrobić żeby żeby zebrać przynajmniej milion widzów", więc sukces komercyjny wydaje się gwarantowany.

Na 15 lutego zapowiadają się "Rozmowy nocą" (dystr. SPI), a na razie wiemy tyle, że zagrają Magda Różczka i Marcin Dorociński. Nazwiska fajne, reżyser nieco mniej (Maciej Żak, twórca zakalcowatej "Ławeczki").

Na sporo tez chyba liczy "Mała wielka miłość" (29 lutego, dystr. ITI Cinema). Wnioskuję po nazwiskach z obsady, to jest Agnieszka Grochowska i Marcin Bosak, bardzo już rozpoznawalni. Oprócz nich gra Joshua Leonard, raczej niszowy amerykański aktor ("Blair Witch Project").

Miesiąc później, 28 marca kolejny produkt Ilony Łepkowskiej i Piotra Wereśniaka "Nie kłam kochanie". Opis filmu wskazuje, że będzie to komedia bardzo w duchu "Och Karol", wczesnego filmu Łepkowskiej. Obsada nie byle jaka, bo Piotr Adamczyk, Grażyna Szapołowska, Beata Tyszkiewicz, Tomasz Karolak.

Trzy propozycje na zimowy czas ma Fundacja Film Polski (nowy dystrybutor, właśnie zadebiutował "Korowodem"). "Rezerwat" (11 stycznia), "Środa czwartek rano" (8 lutego) i "Ogród Luizy" (29 lutego), razem wzięte wyjdą na mniejszej liczbie kopii niż "Lejdis".

W grudniu - dwa polskie polskie filmy, siódmego "Nie ma takiego numeru" (dystr. Vivarto) i wspomniane "Ranczo Wilkowyje" w drugi dzień świąt (Forum Film). Dotąd było tak, że w grudniu najlepiej sprzedawały się familijne produkcje ze Świętym Mikołajem w roli głównej. Ostatnio jednak kino przestaje być domeną maluchów i młodzieży szkolnej. Rozrywkę tę wybierają też ludzie powyżej trzydziestki, dobrze sytuowani, z większych miast. Tak czy inaczej - inwazja polskich filmów mnie cieszy. Choćby i nie najwyższych lotów.

czwartek, 22 listopada 2007

Dreamgirls

Powiedzmy sobie szczerze: "Chicago" było przekombinowane. Ale "Dreamgirls" tego samego reżysera to jest to, co niespieszne spacerowiczki lubią najbardziej.
Jako musical, Dreamgirls nie przeciera nowych szlaków. W sposobie narracji - też nie. Ale skoro wygrywamy dobrze poprowadzoną, choć faktycznie niezbyt odkrywczą historię i niebanalne piosenki, to co z tego?

Warto jednak spojrzeć na ten film w kontekście czarnej amerykańskiej historii z gorącego okresu lat 60. i 70. Otóż pierwotnie "Dreamgirls" to był popularny broadwayowski musical, podobnie jak Chicago). Opowiadał historię wzlotów i upadków czarnego zespołu pop. W połowie lat 60. przychodzi moda na nowe brzmienia w muzyce, ale to też schyłek segregacji rasowej. Czarni piosenkarze mają szansę wreszcie zaistnieć w mainstreamie. Wiąże się to oczywiście z kompromisami artystycznymi, dopasowywaniem się do "białego" gustu, godzeniem się na plagiaty i granie do kotleta przy wtórze rasistowskich dowcipów, napięciami w zespole itd.

Ale się udało. Z zespołu wyleciała Effie o charakterystycznym mocnym głosie, a liderką została piękna i zgrabna Deena, "głos bez właściwości". Po tej zmianie The Dreams zaczęły robić oszałamiającą karierę, a jego menedżer Curtis w ciągu dziesięciu lat zbudował wpływową wytwórnię muzyczną, symbol czarnego sukcesu w muzyce pop. Bajka sie spełnia, nasi bohaterowie są sławni i bogaci, z zewnątrz wszystko wygląda pięknie. Wewnątrz wytwórni dzieje sie źle. Piosenkarze nie chcą być muzycznymi wyrobnikami i chętnie by zmienili swój sceniczny wizerunek, ale ambitny menedżer nie pozwala. Jimmy Early, solista, umiera z przedawkowania narkotyków. Lada chwila i Dreams się rozpadną.

Przed decydującą zmianą w zespole, uczynieniem liderką Deeny, przyjaciele śpiewają Effie "we are the family like a giant tree" aby nakłonić ją do ustąpienia. Taka zmiana miała wygładzić wizerunek zespołu i zapewnić sukces wśród szerszej widowni. Tak się stało, ale Effie nie wytrzymała długo coraz bardziej spychana na drugi i trzeci plan. "We are the family" zespołu Dreams w nowym składzie staje się klasycznym message songiem, piosenką z przesłaniem skierowaną do czarnych braci i sióstr. Zwroty "bracie" i "siostro" padają w filmie zresztą bardzo często, nawet gdy dawni przyjaciele są już od siebie bardzo oddaleni. Zwrot mający oddawać wspólną dla wszystkich Afroamerykanów ideę emancypacji brzmi teraz w ich ustach bardzo fałszywie. Kolejny message song, "Patience" ("we must walk in peace..."), w ogóle nie ujrzy światła dziennego, bo zdaniem Curtisa muzyka ma się sprzedawać, a nie przekazywać jakieś wartości.

Autor musicalu dopisał na potrzeby filmu cztery piosenki: wspomniany "Patience", "Love you I do", "Perfect world" śpiewane przez dziecięcą gwiazdę w stylu małego Michaela Jacksona oraz "Listen" wykonywane przez Deenę (Beyonce Knowles), kiedy zdecydowała się opuścić Curtisa, swego męża i menedżera, który ją wypromował. Trzeba przyznać, że ścieżka dźwiękowa nie jest dokładnym odtworzeniem trendów muzycznych lat 60. i 70. a "Listen" brzmi jak piosenka młodej Whitney Huston. Co pewnie jest zgodne z zamierzeniem twórców i ukłonem w stronę dzisiejszej publiczności (po co pisać piosenki w stylu lat 70. skoro i tak będą brzmiały jak parodia? no i kto dziś słucha The Supremes?). Za to udało się zachować autentyczność gdzie indziej - historia kariery zespołu, indywidualne losy kilkorga przyjaciół, którzy mieli Sen - są całkowicie wiarygodne. Duża w tym zasługa aktorów, zwłaszcza Jamiego Foxxa, Eddiego Murphy i Jennifer Hudson. Ta ostatnia, znana wcześniej jako zwyciężczyni amerykańskiego Idola, została uhonorowana Oscarem.

niedziela, 11 listopada 2007

Ośla skóra

Film Jacquesa Demy z 1970 roku przywodzi na myśl same miłe słowa: lekki, delikatny, subtelny, czarujący. Konwencja, jaką obrali twórcy sprawia, że dobrze się ogląda i dzieciom, i dorosłym, choć kinem familijnym raczej go nie nazwiemy. Kojarzy się trochę z polskim "Pierścieniem i różą", ale poetyka inna (choć i tu, i tu śpiewają, są "dorosłe" aluzje, no i oba filmy są mocno komediowe).

Ta adaptacja baśni Charlesa Perrault (wcześniej Jean Cocteau zrealizował "Piękną i bestię" tego samego autora) to już któryś z kolei efekt współpracy Demy'ego i Michela Legrand, speca od muzyki, wielokrotnie nominowanego do Oscara, m.in. za piosenkę z "Parasolek z Cherbourga".

To, co dorośli odczytają bardzo wyraźnie, to ucieczka księżniczki przed kazirodztwem. Niebieski król, jej ojciec, pragnie ją poślubić, bo tylko córka jest piękniejsza od jego zmarłej żony. Księżniczka, za radą wróżki - matki chrzestnej, przybiera postać brudnej dziewki, noszącej oślą skórę (dar od ojca - osioł należał do króla i miał tę niezwykła cechę, że wydalał szczere złoto i klejnoty) i opuszcza królestwo, by znaleźć właściwego księcia.

Prawdziwa miłość w filmie to uczucie idealne - nie potrzebuje mozolnych prób, starań, zdobywania serca, prawie nie potrzebuje obecności drugiej osoby, tylko przekonania że ona istnieje. Księżniczka wie, że spotka księcia. Książę wie, że spotka księżniczkę. Oboje wiedzą, że stało się to "już" kiedy się przypadkiem zetknęli - książę podejrzał księżniczkę w leśnej chatce, a ona zobaczyła jego odbicie w lusterku. Nikt nie wierzy królewiczowi, co widział. Nikt nie podejrzewa Oślej Skóry, że spotkała Księcia. Najważniejsze uczucie jest ukryte przed lud ludzkimi oczami. A naszym bohaterom cały czas towarzyszy pewność, że w końcu się połączą, choć sie wcale nie znają.

Księżniczka posyła królewiczowi ciasto, w którym zapiekła własny pierścionek. Królewicz szuka jego właścicielki. Pierścionek może pasować tylko na jeden paluszek, żadne oszustwa nie pomogą, ani tytuły hrabiowskie.

W "Oślej skórze" po dziecinnemu zachwyca "cudowność" ocierająca się o kicz - wspaniałe suknie w kolorze czasu, księżyca i słońca, magiczny osioł, starucha plująca żabami, wróżka mająca telefon i król latający helikopterem. Po latach film ogląda się nawet przyjemniej z tego względu, że nie ma komputerowych efektów specjalnych. Technika filmowa jest prosta i dziś sprawia wrażenie naiwności. Umowność scenografii, plastikowe rekwizyty, podczas gdy dzisiejsze kino stawia na hiperrealność i oszołomienie oka - jest jak miód na serce. Żeńskie królestwo, z którego pochodzi księżniczka, jest utrzymane w tonacji błękitnej. Niebieskie są stroje króla i królowej, i służby, służący mają twarze pomalowane na niebiesko. Królestwo męskie jest w tonacji czerwonej. Niebieski - statyczny, czerwony - dynamiczny, komplementarne jak jin i yang. Dla dorosłych jeszcze jedno mrugnięcie okiem: Niebieski król czyta wiersz Apolinnaire'a.

I dwie najlepsze piosenki z filmu. Ośla Skóra piecze ciasto miłości:




Sekretne marzenia Księcia i Księżniczki:

Jak opowiadać o przeszłości

Podoba mi się, jak czasy frankistowskie są pokazywane w hiszpańskich filmach.
"Vida y color" dzieje się w 1975 roku. Radio jest powoli wypierane przez telewizor z roli najważniejszego sprzętu w domu, a dzieciaki na podwórku zbierają serie makabrycznych naklejek i czytają komiksy o superbohaterach. portrety Franco wiszą nawet w sklepie spożywczym a komunikaty radiowe informują o coraz gorszym jego stanie zdrowia. Zmierzch reżimu frankistowskiego jest zaledwie strzępem codzienności, która ma o wiele ciekawsze aspekty, np. kiedy siostra wyjdzie za mąż, gdzie przepadł szalony sąsiad i dlaczego dziadek nie rozmawia ze sklepikarzem,
Dziadek i sklepikarz w młodości byli najlepszymi kumplami. Był jeszcze trzeci, zamożny hodowca bydła. Poróżniła ich wojna. Sklepikarz przystał do faszystów, dziadek do socjalistów a hodowca bydła po cichu pomagał partyzantom, których ukrywał w tajemnej piwniczce pod swoim domem. Sklepikarz zadenuncjował. Zagrodę spalono, partyzantów wybito, uratował się tylko dziadek naszego bohatera. na miejscu rancza zaplanowano budowę bloku, której ostatecznie nie dokończono. Szkielet budynku jest "niebezpiecznym rewirem", do którego dzieci boją się zbliżać. Pod nim ciągle znajduje się zapomniana kryjówka z ponurej przeszłości,ale ma kluczowe znaczenie dla teraźniejszości i dla wyobraźni dziesięcioletniego chłopca. Kryjówka jest jak podświadomość. Miejscowi spychają tam to, o czym nie chcą pamiętać - sąsiadka wyrzuca tam spędzone płody swej upośledzonej córki a szalony, ale niebezpieczny sąsiad znajduje tam schronienie. Kiedy Fede pokona swoje lęki i zejdzie do kryjówki, by uratować porwaną koleżankę, dokona czynu jak superbohater z komiksu. Zostanie bohaterem w skali podwórka a jego pozycja towarzyska znacznie się poprawi.
"Żołnierze spod Salaminy". początek XXI wieku. Młoda dziennikarka szuka tematu na następną książkę. Trafia przypadkiem na strzęp informacji, która ją zainteresuje. Pisarz, założyciel faszyzmu w Hiszpanii, pewnego dnia dwukrotnie uniknął śmierci. Najpierw uciekł niemal sprzed plutonu egzekucyjnego i zbiegł do lasu. Szukający go w lesie żołnierz republikański darował mu życie - pozwolił mu uciec. Co się stało z żołnierzem? Tropienie tego człowieka staje się obsesją dziennikarki, której sama nie rozumie. Czy chodzi o oddanie sprawiedliwości anonimowemu człowiekowi, który zginał w mrokach historii, bo stał po niewłaściwej stronie? bo przez lata pamiętano tylko o falangistach. bo żołnierze walczący po stronie republiki nie istnieli w pamięci publicznej.
No i "Labirynt fauna", najbardziej znany, w międzynarodowej dystrybucji, laureat Oscara za najlepszy film zagraniczny 2006. Tło historyczne zyskuje oprawę baśniową, ocierającą się o horror. Dramatyczna historia Ofelii jako opowieść inicjacyjna, jest uniwersalna. Wojna domowa w Hiszpanii jest tylko punktem wyjścia do opowieści metaforycznej, dziejącej się w wyobraźni dziewczynki.
No i myślę: dlaczego tak nie można opowiadać o PRL? w sposób niesztampowy, prywatny, bez "rozliczania", bez dzielenia na "dobrych" i "złych". Takie były "Kroniki domowe" Wosiewicza, trochę w tym nurcie powstał "Cwał" Zanussiego, a trochę nieudany "Weiser" Marczewskiego. Ale chętnie obejrzałabym porządnie zrealizowany film o PRL bez ckliwego sentymentalizmu, ale sprawiedliwie opowiedziany i do tego z ciekawą fabułą. Niemożliwe?

sobota, 3 listopada 2007

Księżycowi jubilerzy

Film Rogera Vadima z 1957 roku z Brigitte Bardot w roli głównej.
Urszula, młoda Francuzka, prosto z klasztornej szkoły przyjeżdża na wakacje do swojej ciotki mieszkającej w Hiszpanii. Duszna atmosfera małego miasteczka od razu daje sie we znaki. Ciotka mieszka "w zamku", jest żoną tutejszego hrabiego, podstarzałego lowelasa i chama w jednej osobie.
Machismo wylewa się z każdej sceny. Bardot gra kobietę - dziecko. Zjawiskowe ciało i naiwność wyniesiona od zakonnic to piorunująca mieszanka, która robi wrażenie po kolei na wuju i na Lamberto, dopiero aspirującym do bycia samcem alfa (choć mającym po temu wszelkie warunki). Wuj nie przepuści żadnej dziewce, co jest przyczyną tragedii - siostra Lamberto popełnia samobójstwo. Brat chce zemsty, ale nie ma misternego planu, raczej chce tradycyjnie pobić lub zabić hrabiego.
Do zabójstwa w końcu dochodzi i Lamberto postanawia uciec policji. Pomoże mu w tym Urszula, która zakochała sie w nim od pierwszego wejrzenia (choć właściwiej byłoby powiedzieć, że straciła rozum). Od tej chwili zostają "księżycowymi jubilerami" (tak nazywali siebie uciekinierzy).
No i się zaczyna. Archetypiczna męskość i archetypiczna kobiecość, zmodyfikowana przez potencjał BB, w ascetycznym krajobrazie Hiszpanii. Ilustracją tych męsko - damskich zmagań są walki byków. Urszula wyskakuje na arenę by walczyć z bykiem, aby zrobić wrażenie na Lamberto. Potem, w jednej z końcowych scen, Lamberto zmyli tropiących do żandarmów podczas ulicznej gonitwy byków.
Ale wiadomo, że filmy z Bardot ogląda się dla Bardot. Jej ekspresja cielesna tutaj osiągnęła chyba swoje granice: w każdej scenie ma naburmuszoną minkę, początkowo przybiera pozy pin-up girl (przy wbijaniu gwoździ albo chłodzeniu się podczas sjesty), by dalej rzucać się na ziemię, tarzać się, gryźć, drapać, szeptać roznamiętnionym głosem. Przy wszystkich tych środkach wyrazu jest jednak strasznie staroświecka; i trudno wczuć się dzisiaj w widza z lat 50. Wrażenie musiało być piorunujące. Ale z tych względów "Księżycowi jubilerzy" to trochę taka filmowa ramotka.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Vadimowi, że film jest znakomicie zbudowany. Nie ma właściwie zbędnej sceny, każdy dialog i każdy obraz jest potrzebny. To, co lekko niedopowiedziane i to co nadekspresyjne - we właściwych proporcjach.

piątek, 2 listopada 2007

Samba musi być smutna

Z pierwszego oglądania "Kobiety i mężczyzny" najlepiej zapamiętałam pojawienie się w połowie filmu "teledysku" będącego wspomnieniem o zmarłym mężu głównej bohaterki. Przy kolejnych oglądaniach najchętniej wracałam do tego fragmentu, kiedy aktor wyśpiewuje ciepłym głosem spokojną, lekko smutną piosenkę. Oglądamy codzienne sielskie życie pary, prozaiczne czynności, jak mycie głowy, jedzenie obiadu, pracę, spotkania z przyjaciółmi. Anouk Aimee mówi: "nie aspiruję do tego, by być oryginalna. Poznaje się mężczyznę, wychodzi za mąż, rodzi dziecko - to się zdarza cały czas. To, co może być w tym wszystkim oryginalne, to mężczyzna którego się kocha".



Pierre Barough, grający męża, to piosenkarz i kompozytor, zafascynowany bossa novą i muzyką brazylijską. Jest też autorem ścieżki dźwiękowej "Kobiety i mężczyzny". Samba w środku filmu to niemal jego manifest artystyczny.

Szczęście to mniej więcej to czego szukamy.
Lubię się śmiać i śpiewać i nie przeszkadzam ludziom którzy się weselą.
Ale samba bez smutku jest jak wino, które nie upija.
Wino, które nie upija - nie, to nie jest samba, której pragnę.


To piosenka niewygodna dla tych, dla których jest tylko modą,
którzy jej słuchają ale nie kochają.
Ale ja ją kocham; przemierzyłem cały świat
w poszukiwaniu jej tułaczych korzeni,
a dziś znalazłem te najgłębsze.
Oto samba - piosenka, którą trzeba śpiewać.


Mówili mi, że samba pochodzi z Bahii
a swój rytm i poezję zawdzięcza wiekom tańca i bólu.
I jakiekolwiek uczucia wyraża -
jest biała w formie i rymie,
ale w sercu jest zawsze czarna.


Samby Saravah najlepiej mi się słucha wieczorami. Doskonale się też nadaje na niedzielne poranki. Potem się nagra na zwoje mózgowe i można ją nucić cały dzień.

Google najlepszym przyjacielem człowieka. W 1965 roku (jeszcze przed "Kobietą i mężczyzną") Barough założył własną niezależną wytwórnię płytową "Saravah". Wytwórnia istnieje do tej pory i pomogła przebić się artystom, którzy chcieli mieszać różne gatunki muzyczne i poszukiwać własnej ścieżki twórczej.

Samba Saravah oryginalnie była tekstem portugalskim autorstwa Viniciusa de Moraes, którego Barough wymienia w "teledysku" jako swego mentora. Ostatnio cover tej piosenki nagrała Stacey Kent, choć nie tak udany jak wykonanie Barough. Ale też przyjemny.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...