środa, 20 lutego 2013

"The Hour" – o tym jak w telewizji zmieniło się wszystko i nie zmieniło się nic

Perfekcja brytyjskiego serialu kostiumowego z metką BBC sięgnęła zenitu w przypadku „The Hour”. Tym razem nie ekranizacja powieściowej klasyki, aż rzecz zupełnie nowa: opowieść o telewizyjnych newsowcach, którzy mają aż sześć odcinków na przeprowadzenie jednego śledztwa dziennikarskiego. Jest to możliwe, bo akcję osadzono w czasach przed powstaniem telewizji „informacja całą dobę” – w latach pięćdziesiątych. Cień wojny jest jeszcze dość bliski, trwa zimna wojna, Londyn nieśmiało zaczyna swingować – ale już widać, że stary świat rozpada się na kawałki.
Na pierwszym planie mamy doskonały trójkąt - Ben Whishaw, Romola Garai i Dominic West wcielają się w członków teamu tworzącego nowy program informacyjno – publicystyczny. Nie jakiś tam program, ale najlepszy z najlepszych, tytułową (fikcyjną) „Godzinę”, emitowaną przez BBC. Można więc powiedzieć, że stacja ta opowiada o sobie samej, samą siebie mitologizując. Przedstawia nieustępliwych dziennikarzy i ich walkę z czynnikami władzy o prawo do rzetelnej, nieupiększonej informacji. Przedstawia czasy, kiedy rzetelna i zupełnie nie błaha informacja nieco częściej gościła w eterze. Kiedy prezenter telewizyjny miał status autentycznej gwiazdy, a media, selekcjonując informacje, mogły traktować odbiorców po trosze jak dzieci: my decydujemy o tym co jest ważne i was o tym informujemy, ale wcale się przy tym nie mylimy. A jednak, BBC mitologizując czasy swojej świetności, pokazuje, że przez pół wieku wcale tak wiele się nie zmieniło.
Ludzi, którzy często obcują z dzisiejszymi mediami, może trochę zaskoczyć fakt, że brytyjski dziennikarz w 1956 roku narzekał na miałkość serwisów informacyjnych. Przykładowo, w Polsce mogą wprowadzić stan wojenny, a on produkuje materiał o zaręczynach debiutantki z wyższych sfer. Im dalej w las, tym takich drzew coraz więcej. Gdy decydenci z BBC opracowują formułę „Godziny”, kładą nacisk na przeplatanie poważniejszych i lżejszych tematów, na pokazywanie migawek z Hollywood, zawodów sportowych, wyścigów w Ascott i kapeluszy królowej matki, wszystko oczywiście przy zachowaniu dziennikarskiej rzetelności. Szybko się też okazuje, co najbardziej utrudnia pracę wydawcom: to brytyjskie prawo, przewidujące dwutygodniowe embargo na odautorski komentarz dotyczący wszelkich prac parlamentu i rządu. W redakcji „Godziny” niemal non stop przesiaduje pijarowiec z rządu, kontrolujący dobór tematów i gości do programu. Negocjuje, wymusza, straszy zdjęciem programu z anteny. Nasza ekipa musi lawirować między oczekiwaniami władzy i oczekiwaniami widzów, między słupkami oglądalności i własnymi ambicjami.

Co tu dużo mówić, w Wielkiej Brytanii w latach pięćdziesiątych obowiązywała cenzura. Podczas gdy w Polsce tęsknie spoglądano za drugą stronę żelaznej kurtyny, w mocarstwach teoretycznie reprezentującym jasną stronę mocy zimna wojna też dawała się we znaki zwykłym ludziom. W Ameryce właśnie rozkręcał się mccartyzm i polowanie na komunistów. Nie inaczej jest w Wielkiej Brytanii. Po Londynie chodzą tabuny agentów wywiadu, kontrwywiadu i radzieckich szponów. Jedni i drudzy starają się przeciągnąć na swoją stronę dobrze rokujących młodych ludzi. Po raz pierwszy chyba brytyjski serial tak bezlitośnie rozlicza się z tym okresem historii. Pokazuje cynizm i bezwzględność obu stron – i tych, którzy reprezentują królową, i sowieckich kretów. Kiedy trzeba, obie strony będą manipulować i mataczyć, kiedy trzeba, wyciągną nóż. W tak odmalowanym świecie nie da się jednoznacznie powiedzieć, kto jest dobry, a kto zły; każdy ma swoje racje, swoją wizję patriotyzmu i długą listę zarzutów wobec przeciwnika. W tym wszystkim ginie interes tak zwanego zwykłego obywatela. Doskonale to widać w przedstawionym w serialu kryzysie sueskim. To walka mocarstw, o potwierdzenie mocarstwowości Wielkiej Brytanii. Co Brytyjczycy będą mieli z utrzymania kanału sueskiego, poza wysłaniem na wojnę swoich dzieci? Polityka dotyczy szczytów władzy, jest polem brudnej walki, w której można kogoś zajść od tyłu i ściąć z nóg. A kibice, czytaj zwykli obywatele, mają tylko przyklaskiwać i nie zadawać zbyt wielu pytań.

Pytanie, jak w takich warunkach dawało się produkować rzetelny program telewizyjny? Punktem kulminacyjnym serialu jest program na żywo w ostatnim odcinku. Wątki wreszcie rozplatają się, niejasności udaje się rozwikłać dzięki dziennikarskiemu uporowi Freddiego, dzięki rozmowom w klubach gentlemanów i dostępowi do tajnych depesz. Redakcję nawiedzają na przemian rządowe szychy i agenci jej królewskiej mości. Dziennikarze wiedzą coraz więcej o pozornie niewinnym samobójstwie dziewczyny z wyższych sfer. Model uprawiania imperialnej polityki przez Anthony’ego Edena właśnie odchodzi do lamusa – na oczach widzów. Jak to pokazać, gdy nie wolno zdobyć się na żaden komentarz? Z pomocą przychodzą fakty, które mówią za siebie. Perfekcyjnie zmontowana informacja, która sama w sobie jest komentarzem. Członek Izby Lordów, oszukany przez własne państwo, oskarża premiera o niszczenie demokracji. Tymczasem wydawca, zarząd BBC i rządowy przydupas oglądający w wytwornym gabinecie program na żywo omal nie dostają apopleksji. Trzeba przyznać, że z niedowierzaniem patrzy się dziś, jak niewinny skecz, w gruncie rzeczy dużo łagodniejszy od dzisiejszej satyry politycznej, wyciska pot wściekłości na czole polityka. Ale też, przy tej całej mizerii środków wyrazu, jakimi dysponowała telewizja pół wieku temu, czuje się powagę newsa, o jakim marzą dziennikarz: takiego, który może obalić rząd, wywołać protesty, słowem - który ma realną władzę.

Przypomina się niedawny, dużo słabszy „Newsroom”. Tam też był kryzys egipski (z 2011), a telewizyjni wyrobnicy nie schodzili z wysokiego C. Tu wydawcy układają się z rządem, tam cały czas pilnują, by nie nadepnąć na odcisk reklamodawcom i udziałowcom. A jednak porównanie wypada zdecydowanie na korzyść „The Hour”. Wszystko tu jest lepsze: znakomicie poprowadzony suspens, lepiej napisane postaci (może dlatego, że jest ich trochę mniej), uczynienie ze wskrzeszonego studia Lime Grove dodatkowego bohatera i dużo ciekawsze wątki romansowe. Niektórzy narzekają na powolną i zawiłą akcję, której rozwiązanie jest tak naprawdę proste jak drut. No cóż. Rzeczywiście, to nie akcja jest największym atutem serialu. „The Hour” zasadza się na tym samym pomyśle, co „Mad Men” – gdzie fabuła, powiedzmy szczerze, też nie rzuca na kolana. Tu i tu mamy do czynienia z niesłychaną konsekwencją postaci, świetnym aktorstwem, ciekawymi niuansami w tle i króciutkimi sekwencjami, które nic nie wnoszą do akcji, za to mówią wiele o bohaterach i epoce. Duszną atmosferę zimnowojennej Wielkiej Brytanii oddają sceny w metrze i na angielskiej szosie, rybia fizjonomia Thomasa Kisha, zaręczynowy walc niedobranej pary i wszelkie momenty, kiedy ludzie po prostu siedzą przed telewizorem. Przyjemność oglądania wynika nie ze śledzenia zwrotów akcji, ale z pewnej intymności obrazu, jaką serwują nam twórcy. Przyjemnie patrzy się na wygadanego, nadambitnego Whishawa, który jako dziennikarz jest jak nieoszlifowany diament; wspaniale ogląda się wszelkie sceny w angielskich pałacach, ponurych i tchnących historią, w scenach rodzącego się romansu między Bel i Hektorem, albo potyczek słownych Bel i Freddy’ego można się po prostu zatopić. „The Hour” ma w sobie seksapil, którego brakuje wielu bardziej dynamicznym produkcjom. Pierwszy sezon pochłonęłam w dwa dni (nie było to trudne, bo składa się na niego tylko sześć odcinków). Po dwóch sezonach BBC anulowała serial, pozostawiając w nieutulonym żalu masę sierot, w tym niżej podpisaną.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...