niedziela, 7 kwietnia 2013

O spisku schozofrenicznie, czyli "Układ zamknięty"

„Film oparty na faktach” – głosi każda wzmianka o „Układzie zamkniętym”. Dawno nie widziałam promocji filmu opartej w takim stopniu na wywiadach z twórcami, aktorami czy bohaterami pierwotnej historii. Trochę zamieszania było przy Pokłosiu, ale jednak, mam wrażenie że mniej, poza tym wtedy komentarze były spolaryzowane. Tym razem wszyscy są zgodni: historia jak najbardziej prawdziwa, nie budząca wątpliwości, budząca za to zgodne oburzenie na aparat państwa dlatego pewnym nietaktem byłoby wspominać, że fakty na potrzeby filmu zostały podkoloryzowane. Prawdą jest, że w oryginalnej wersji wydarzeń kontrole skarbowe i aresztowanie właścicieli doprowadziły do upadku firmy, po czym po latach okazało się, że zarzuty były bezpodstawne, a poszkodowanym za opieszałość w śledztwie wypłacono po 10 tys. zł. Tyle. Film jednak sugeruje coś innego: prokurator z naczelnikiem urzędu skarbowego i pod egidą ministra (zakładam, że sprawiedliwości) od początku zamierzali przejąć majątek firmy przez podstawioną spółkę offshore, w której mieli udziały. Do dzieła zabrali się z energią i ze znawstwem z jednej strony, z drugiej wykazując niedbalstwo i indolencję niegodne zawodowców. O czym za chwilę.
„Układ zamknięty” już przed premierą stał się argumentem, że na szczytach, wyżynach i nizinach władzy zasiada mafia, gotowa wykończyć każdego uczciwego przedsiębiorcę, jeśli tylko będzie miała taką ochotę. Zwolennicy teorii spiskowej z każdej frakcji znajdą coś dla siebie. Jedni zauważą, że do układu należą aparatczycy umoczeni w PRL po uszy (to byłoby nawiązanie do afer a czasów SLD), inni zobaczą krytykę PiS i Ziobry („CBA węszy” – pada hasło, choć teoretycznie akcja dzieje się w czasach przed CBA), jeszcze inni wszechobecne macki Tuskolandii (w filmie mamy układ pomorski jako żywo). Dodatkowo promocja filmu i komentarze w internecie równie chętnie tropią spisek. A dlaczego PISF nie dał pieniędzy na produkcję? A dlaczego producent i sponsorzy mieli kontrolę skarbową? A dlaczego głównym sponsorem został SKOK? A dlaczego znaczące zdanie po angielsku, jakie pada pod koniec filmu, nie zostało przetłumaczone? Ryszard Bugajski chętnie opowiada, jak to ktoś „z wyżyn władzy” ostrzegał go przed kręceniem filmu, a przy okazji premiery lansuje się stowarzyszenie poszkodowanych. Zabrakło tylko informacji, że kina bały się puszczać niewygodny film (trudno byłoby; pewnie będzie rekord frekwencyjny na otwarciu). Mamy więc schizofreniczną sytuację: z jednej strony atmosfera cenzury, tłumienia wolności twórczej i kneblowanie ust przez wiadome koła, z drugiej – temat, który od tygodnia czy dwóch dominuje. Nawiasem mówiąc, nagroda od organizacji przedsiębiorców „za odwagę w mówieniu prawdy o problemach polskiego biznesu” też wygląda dwuznacznie.
Żeby nie było: Układ zamknięty mi się podobał, choć nie bez zastrzeżeń. Brawa należą się całej obsadzie, w tym Gajosowi, który wyjątkowo dobrze sprawdza się w rolach kanalii. Świetnie wypadł Wojciech Żołądkiewicz, po raz pierwszy w tak dużej roli w kinie. Zdjęcia bardzo dobre, dialogi przeważnie udane, co nie jest taką oczywistością. Brakuje mi za to głównego bohatera. Niby jest nim prokurator grany przez Gajosa, ale taki czarny charakter zasługiwałby na przeciwwagę. Tymczasem obóz dobrych mocno rozbity, żaden wśród trzech biznesmenów nie jest centralną postacią, a żona jednego z nich i dziennikarz śledczy pozostają na jeszcze dalszym planie. Deszcz klęsk hiobowych spadających na biznesmenów zdecydowanie ponad normę (żebyśmy czasem nie zapomnieli, że mamy im współczuć). Denerwuje trochę genialne rodzeństwo (on – innowacyjny informatyk, ona – primadonna światowych oper, jakby nie mogli być nieco bardziej zwyczajni). Intryga sięgająca aż do marca 1968 chyba zbyt przekombinowana. Widz ma uznać, że chodzi o zemstę po latach czy też o ostateczne stłumienie dawnych wyrzutów sumienia. Nie bardzo też chce się wierzyć, że nasz układ przez długi czas nie wiedział, kto w przejmowanej firmie ma jedną trzecią głosów. Niby to była informacja zapisana na szyfrowanych dyskach, ale w spółce akcyjnej (notowanej na giełdzie, w co też trochę powątpiewam) takie dane są całkowicie jawne. Kontrolerzy skarbowi przez pół roku nie zorientowali się, że sprzęt firmy nie jest tak naprawdę jej własnością – rzekomo dlatego, że część dokumentów była po duńsku. Najwidoczniej scenarzysta mało wie o księgach rachunkowych i amortyzacji sprzętu trwałego.
Czyli: jak zwykle, tradycyjnie narzekam na stopień wiarygodności przedstawionych wydarzeń. Jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. Czemu oglądając „Chciwość” (Margin Call) ledwo nadążam za tempem akcji i podawania informacji z dziedziny, na której słabo się znam, a w „Układzie zamkniętym” jestem w stanie wychwycić szkolne błędy? Czemu w polskim thrillerze po raz kolejny, po „Uwikłaniu” na przykład, oglądam intrygę sięgającą PRL i komunistycznego aparatu? To nie robi się już nudne?

środa, 20 lutego 2013

"The Hour" – o tym jak w telewizji zmieniło się wszystko i nie zmieniło się nic

Perfekcja brytyjskiego serialu kostiumowego z metką BBC sięgnęła zenitu w przypadku „The Hour”. Tym razem nie ekranizacja powieściowej klasyki, aż rzecz zupełnie nowa: opowieść o telewizyjnych newsowcach, którzy mają aż sześć odcinków na przeprowadzenie jednego śledztwa dziennikarskiego. Jest to możliwe, bo akcję osadzono w czasach przed powstaniem telewizji „informacja całą dobę” – w latach pięćdziesiątych. Cień wojny jest jeszcze dość bliski, trwa zimna wojna, Londyn nieśmiało zaczyna swingować – ale już widać, że stary świat rozpada się na kawałki.
Na pierwszym planie mamy doskonały trójkąt - Ben Whishaw, Romola Garai i Dominic West wcielają się w członków teamu tworzącego nowy program informacyjno – publicystyczny. Nie jakiś tam program, ale najlepszy z najlepszych, tytułową (fikcyjną) „Godzinę”, emitowaną przez BBC. Można więc powiedzieć, że stacja ta opowiada o sobie samej, samą siebie mitologizując. Przedstawia nieustępliwych dziennikarzy i ich walkę z czynnikami władzy o prawo do rzetelnej, nieupiększonej informacji. Przedstawia czasy, kiedy rzetelna i zupełnie nie błaha informacja nieco częściej gościła w eterze. Kiedy prezenter telewizyjny miał status autentycznej gwiazdy, a media, selekcjonując informacje, mogły traktować odbiorców po trosze jak dzieci: my decydujemy o tym co jest ważne i was o tym informujemy, ale wcale się przy tym nie mylimy. A jednak, BBC mitologizując czasy swojej świetności, pokazuje, że przez pół wieku wcale tak wiele się nie zmieniło.
Ludzi, którzy często obcują z dzisiejszymi mediami, może trochę zaskoczyć fakt, że brytyjski dziennikarz w 1956 roku narzekał na miałkość serwisów informacyjnych. Przykładowo, w Polsce mogą wprowadzić stan wojenny, a on produkuje materiał o zaręczynach debiutantki z wyższych sfer. Im dalej w las, tym takich drzew coraz więcej. Gdy decydenci z BBC opracowują formułę „Godziny”, kładą nacisk na przeplatanie poważniejszych i lżejszych tematów, na pokazywanie migawek z Hollywood, zawodów sportowych, wyścigów w Ascott i kapeluszy królowej matki, wszystko oczywiście przy zachowaniu dziennikarskiej rzetelności. Szybko się też okazuje, co najbardziej utrudnia pracę wydawcom: to brytyjskie prawo, przewidujące dwutygodniowe embargo na odautorski komentarz dotyczący wszelkich prac parlamentu i rządu. W redakcji „Godziny” niemal non stop przesiaduje pijarowiec z rządu, kontrolujący dobór tematów i gości do programu. Negocjuje, wymusza, straszy zdjęciem programu z anteny. Nasza ekipa musi lawirować między oczekiwaniami władzy i oczekiwaniami widzów, między słupkami oglądalności i własnymi ambicjami.

Co tu dużo mówić, w Wielkiej Brytanii w latach pięćdziesiątych obowiązywała cenzura. Podczas gdy w Polsce tęsknie spoglądano za drugą stronę żelaznej kurtyny, w mocarstwach teoretycznie reprezentującym jasną stronę mocy zimna wojna też dawała się we znaki zwykłym ludziom. W Ameryce właśnie rozkręcał się mccartyzm i polowanie na komunistów. Nie inaczej jest w Wielkiej Brytanii. Po Londynie chodzą tabuny agentów wywiadu, kontrwywiadu i radzieckich szponów. Jedni i drudzy starają się przeciągnąć na swoją stronę dobrze rokujących młodych ludzi. Po raz pierwszy chyba brytyjski serial tak bezlitośnie rozlicza się z tym okresem historii. Pokazuje cynizm i bezwzględność obu stron – i tych, którzy reprezentują królową, i sowieckich kretów. Kiedy trzeba, obie strony będą manipulować i mataczyć, kiedy trzeba, wyciągną nóż. W tak odmalowanym świecie nie da się jednoznacznie powiedzieć, kto jest dobry, a kto zły; każdy ma swoje racje, swoją wizję patriotyzmu i długą listę zarzutów wobec przeciwnika. W tym wszystkim ginie interes tak zwanego zwykłego obywatela. Doskonale to widać w przedstawionym w serialu kryzysie sueskim. To walka mocarstw, o potwierdzenie mocarstwowości Wielkiej Brytanii. Co Brytyjczycy będą mieli z utrzymania kanału sueskiego, poza wysłaniem na wojnę swoich dzieci? Polityka dotyczy szczytów władzy, jest polem brudnej walki, w której można kogoś zajść od tyłu i ściąć z nóg. A kibice, czytaj zwykli obywatele, mają tylko przyklaskiwać i nie zadawać zbyt wielu pytań.

Pytanie, jak w takich warunkach dawało się produkować rzetelny program telewizyjny? Punktem kulminacyjnym serialu jest program na żywo w ostatnim odcinku. Wątki wreszcie rozplatają się, niejasności udaje się rozwikłać dzięki dziennikarskiemu uporowi Freddiego, dzięki rozmowom w klubach gentlemanów i dostępowi do tajnych depesz. Redakcję nawiedzają na przemian rządowe szychy i agenci jej królewskiej mości. Dziennikarze wiedzą coraz więcej o pozornie niewinnym samobójstwie dziewczyny z wyższych sfer. Model uprawiania imperialnej polityki przez Anthony’ego Edena właśnie odchodzi do lamusa – na oczach widzów. Jak to pokazać, gdy nie wolno zdobyć się na żaden komentarz? Z pomocą przychodzą fakty, które mówią za siebie. Perfekcyjnie zmontowana informacja, która sama w sobie jest komentarzem. Członek Izby Lordów, oszukany przez własne państwo, oskarża premiera o niszczenie demokracji. Tymczasem wydawca, zarząd BBC i rządowy przydupas oglądający w wytwornym gabinecie program na żywo omal nie dostają apopleksji. Trzeba przyznać, że z niedowierzaniem patrzy się dziś, jak niewinny skecz, w gruncie rzeczy dużo łagodniejszy od dzisiejszej satyry politycznej, wyciska pot wściekłości na czole polityka. Ale też, przy tej całej mizerii środków wyrazu, jakimi dysponowała telewizja pół wieku temu, czuje się powagę newsa, o jakim marzą dziennikarz: takiego, który może obalić rząd, wywołać protesty, słowem - który ma realną władzę.

Przypomina się niedawny, dużo słabszy „Newsroom”. Tam też był kryzys egipski (z 2011), a telewizyjni wyrobnicy nie schodzili z wysokiego C. Tu wydawcy układają się z rządem, tam cały czas pilnują, by nie nadepnąć na odcisk reklamodawcom i udziałowcom. A jednak porównanie wypada zdecydowanie na korzyść „The Hour”. Wszystko tu jest lepsze: znakomicie poprowadzony suspens, lepiej napisane postaci (może dlatego, że jest ich trochę mniej), uczynienie ze wskrzeszonego studia Lime Grove dodatkowego bohatera i dużo ciekawsze wątki romansowe. Niektórzy narzekają na powolną i zawiłą akcję, której rozwiązanie jest tak naprawdę proste jak drut. No cóż. Rzeczywiście, to nie akcja jest największym atutem serialu. „The Hour” zasadza się na tym samym pomyśle, co „Mad Men” – gdzie fabuła, powiedzmy szczerze, też nie rzuca na kolana. Tu i tu mamy do czynienia z niesłychaną konsekwencją postaci, świetnym aktorstwem, ciekawymi niuansami w tle i króciutkimi sekwencjami, które nic nie wnoszą do akcji, za to mówią wiele o bohaterach i epoce. Duszną atmosferę zimnowojennej Wielkiej Brytanii oddają sceny w metrze i na angielskiej szosie, rybia fizjonomia Thomasa Kisha, zaręczynowy walc niedobranej pary i wszelkie momenty, kiedy ludzie po prostu siedzą przed telewizorem. Przyjemność oglądania wynika nie ze śledzenia zwrotów akcji, ale z pewnej intymności obrazu, jaką serwują nam twórcy. Przyjemnie patrzy się na wygadanego, nadambitnego Whishawa, który jako dziennikarz jest jak nieoszlifowany diament; wspaniale ogląda się wszelkie sceny w angielskich pałacach, ponurych i tchnących historią, w scenach rodzącego się romansu między Bel i Hektorem, albo potyczek słownych Bel i Freddy’ego można się po prostu zatopić. „The Hour” ma w sobie seksapil, którego brakuje wielu bardziej dynamicznym produkcjom. Pierwszy sezon pochłonęłam w dwa dni (nie było to trudne, bo składa się na niego tylko sześć odcinków). Po dwóch sezonach BBC anulowała serial, pozostawiając w nieutulonym żalu masę sierot, w tym niżej podpisaną.

niedziela, 9 grudnia 2012

Haute cuisine

"Najlepszy kucharz świata", reż.: Rasmus Dinesen

Bocuse d’or to konkurs dla najlepszych kucharzy na świecie. Co dwa lata dwanaście narodowych drużyn, wybranych we wcześniejszej eliminacji, staje do rywalizacji o stworzenie dania, które oczaruje sędziów. Nagroda to ukoronowanie kucharskiej kariery. Wyższych laurów już nie można zdobyć.
Konkurs Bocuse d’or to dla Duńczyka Rosmusa Kofoeda niemal chleb powszedni. Dwukrotnie stawał na podium – raz zdobył brązowy, a drugi raz srebrny medal. Teraz marzy o złocie i temu podporządkowuje długie miesiące pracy.


Dania na tym konkursie są jak haute couture w dziedzinie gotowania. W niczym nie przypominają tego, co robimy w domu, dajemy dzieciom do szkoły, co jadamy w średniej klasy restauracjach. Nie chodzi tu tylko o oszałamiający smak potraw (tu trzeba wierzyć na słowo), ale i sposób podania. Na talerzu ląduje ryba, która już w bardzo małym stopniu przypomina rybę. Gdzieś daje się wyczuć daleki smak marchewki. Efekt końcowy jest jak modelka na wybiegu w niezwykłej konstrukcji Alexandra McQueena lub Diora. Piękna, zjawiskowa i odrealniona, ale nie spotkamy jej na ulicy. Właściwie to z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że nie spotkamy jej nigdy w życiu.
Kucharze przygotowują się do konkursu przez całe miesiące, jeśli nie lata. Tworzą potrawy, które następnie podadzą na konkursie. Pracują ze stoperem w jednym ręku i termometrem w drugim. Eksperymentują z azotem. Chodzi o to, by z podanego zestawu składników, wspólnego dla wszystkich drużyn, wyczarować niezwykły smak i maksymalnie wykorzystać wyznaczony czas. Może się wydawać, ze w tym całym szaleństwie projektowania nowej potrawy kucharze tracą radość tworzenia i zwykła radość z robienia tego, co się kocha. Jednak po bohaterach filmu „Najlepszy kucharz świata” tego nie widać. Wygrana jest dla nich celem kariery zawodowej. Wszystko do czasu konkursu jest podporządkowane tylko temu. Mimo to, w tym morderczym tempie przygotowań wciąż bawią się smakami i fakturą składników, eksperymentują, szukają właściwej nuty. Gdy nadchodzi dzień konkursu, wszystko jest zapięte na ostatni guzik – należy tylko powtórzyć ciąg wyuczonych czynności niemal z zamkniętymi oczami.

Osobną kwestią jest, czy wejdziemy w to szaleństwo pokazane na ekranie. Przecież jedzenie to tylko jedzenie – przemyka przez głowę. Czy na pewno? Przed oczyma wyobraźni stają obrazy obejrzanych kiedyś filmów o fotografii reklamowej. Ten moment, kiedy modelka zastyga w wyreżyserowanej pozie. Kiedy wygina się, szukając właściwej dozy seksapilu. Wygląda wtedy absurdalnie, ale w kadrze fotografa obraz jest już idealnie pociągający, a wydrukowany w czasopiśmie będzie budził w nas niewypowiedziane tęsknoty. Jednocześnie przypomina się smak własnoręcznie zrobionego risotto, gazpacho jedzonego w przydrożnej knajpie w Andaluzji, sernika babci. Czy można jeden smak zamienić na inny? Czy rzeczywiście można porównać, który jest lepszy? Przypuśćmy, że mam przed sobą na jednym talerzyku wspomniany sernik babci, a na drugim rybę w wykonaniu Kofoeda. Mogę zjeść tylko jedno. Co bym wybrała? Oto jest pytanie. Czy konkursy w tak artystycznych dziedzinach jak gotowanie mają w ogóle sens? Czy fakt trzymania potrawy o minutę za długo w piekarniku może zepsuć smak? Możemy pójść do restauracji Kofoeda w Kopenhadze i zjeść idealną, drogą kolację. A potem przypomnieć sobie gazpacho z Andaluzji, które nigdy nie dostanie nagrody w Bocuse d’or.

środa, 24 października 2012

Czterej pancerni nie powrócili

"Misja Afganistan" prod. Canal +

Jest fajna obsada, temat jakiego jeszcze w polskim serialu chyba nie było, ciężki sprzęt wojskowy - czego chcieć więcej? Bo ja wiem? Może ciekawej historii?

Ciekawa historia to jest to, czego w "Misji Afganistan" zdecydowanie brakuje. Bardziej sztampowo już chyba nie dało się zacząć. Paweł Małaszyński, zwany "plecakiem" po raz pierwszy obejmuje dowództwo nad plutonem i będzie zdobywał doświadczenie w ciężkich warunkach w prowincji Ghazni. Żołnierze mają go w poważaniu, bo nowy dowódca jest synem generała - i zachodzi podejrzenie, że jako krewny i znajomy wielu królików dostał tę robotę w nie do końca uczciwy sposób. Na poligonie pokazuje jednak, że sztukę składania broni ma w małym palcu i że nie będą mu szeregowi dmuchali w kaszę. Po paru dniach ćwiczeń następuje wylot do Afganistanu - i jednocześnie najgorszy cliffhanger sezonu.

No, ale skoro akcja toczy się w wojsku, to oczekiwałam jako takiego zgłębienia tematyki wojskowej przez scenarzystów. Tymczasem można usłyszeć same banały, w rodzaju "Afganistanu nikt jeszcze nie zdobył" albo że nasza armia to bida z nędzą. Poniekąd przeczy temu strona wizualna serialu. Aktorów ponoć szkolili komandosi z GROM, są drony, rosomaki i broń wszelaka. Nasi żołnierze to nie jacyś tam ubodzy krewni z linii bocznej NATO. Dla lepszego efektu twórcy mogliby się pokusić o szerokie plany z polskiego obozu w Afganistanie, więcej ujęć zachodów słońca nad piaskami pustyni, no i może o odrobinę patosu? Bez odrobiny patosu żaden film czy serial wojenny się nie obejdzie, tymczasem pożegnanie kontyngentu wyglądało jak odprawa przed wycieczką szkolną. Gdzie hymn? Gdzie powiewająca flaga, gdzie przemowy oficjeli? Wszyscy nasi bohaterowie jadą na misję, żeby zarobić na kredyt albo dla kariery. Tak to wygląda w rzeczywistości, ale chyba jest w tym wszystkim też etos zawodowego żołnierza, obejmujący tak abstrakcyjne pojęcia jak patriotyzm, tradycja rodzinna, konieczność obrony słabszych. Dlaczego nasi bohaterowie zostali żołnierzami, jakie serca biją pod mundurem - tego na razie nie wiemy, a przydałoby się to już na wstępie. Zachodzi podejrzenie, że Polacy po prostu nie umieją opowiadać o tych sprawach. Dla przykładu, w amerykańskim serialu "Homeland" wymiksowano patos i cynizm oraz prywatne interesiki, patriotyzm zgrabnie połączono ze zdradą, a nawet dość wiarygodnie przedstawiono motywy kierujące funkcjonariuszami Al-Kaidy. Ale jednak Amerykanie mają długą tradycję w malowaniu patosu wojennego, a filmowanie flagi składanej nad trumną poległego żołnierza wychodzi im perfekcyjnie. U nas niestety ekranowy żołnierz ostatnich dwudziestu lat to przeważnie przeklinający żołdak, a do "Czterech pancernych" jakoś trudno się odwoływać. Temat "Afganistan" też niczego nie ułatwia, skoro większość Polaków jest przeciwna wysyłaniu tam wojska. Co nie zmienia faktu, że można było bardziej się postarać. Z jakiegoś powodu "Czterech pancernych przyjemnie się ogląda nawet po 40 latach, i to bez przymykania oka na przyjaźń polsko-radziecką.

Twórcy mogliby też nabrać pewnej finezji w tytułowaniu odcinków. "Towarzysze broni" i "Pierwsza krew" naprawdę nie brzmią dobrze. Ale najsłabsze jest to, że po dwóch odcinkach trudno powiedzieć, o czym będzie ten serial. Brakuje jednego przewodniego wątku, a pozostałe, na razie ledwo zasygnalizowane, nie rzucają na kolana swoją oryginalnością. Czyli: szykujący się trójkąt miłosny między Małaszyńskim, Ostrowską i Schuchardem, niechciana ciąża dziewczyny zostawionej w domu i w ogóle wszystkie sprawy rodzinne w Polsce. Trudno spodziewać się wielu trupów po stronie naszych, ale pewnie śmierć pojawi się raz lub dwa w polskim obozie. W drugim odcinku pojawiła się mglista zapowiedź wypadków w rodzaju Nangar Khel - zobaczymy, czy twórcy odważą się pociągnąć ten temat. W miarę interesująco zapowiada się zainteresowanie islamem bohatera, którego gra Eryk Lubos. "Zbój" (co za ksywa??) wieczorami czytuje Koran, a nawet dzieli się przemyśleniami z kompanami, zakładam więc, że scenarzyści jakoś wykorzystają to w przyszłości.

Na dalsze odcinki nie chce mi się czekać. Niewykluczone, że serial się rozkręci, ale początek był niezachęcający.

piątek, 5 października 2012

Coś się kończy

Małgorzata Musierowicz, "McDusia"




Pierwszy raz zetknęłam się z książkami Musierowicz, gdy miałam dziewięć lat. Kuzynka spędzała u nas weekend i miała ze sobą "Szóstą klepkę" z biblioteki". Zaczęłam czytać na próbę i spodobało mi się. Sam tytuł intrygował. No, ale przeczytałam do końca, dopiero gdy parę lat później sama natknęłam się na ten tytuł w bibliotece. W międzyczasie znalazłam w domu "Małomównego i rodzinę", kupionego wieki wcześniej przez moją mamę. Wsiąkłam. Potem czytałam w ciemno wszystko opatrzone nazwiskiem Musierowicz. Niektóre książki kupowałam, inne wypożyczałam po tysiąc razy. Raz, gdy cała klasa pisała sprawdzian z geografii, nauczycielka czytała "Noelkę", denerwująco trzymając okładkę na widoku. Tak dowiedziałam się o premierze tej książki, a potem poleciałam jej szukać po księgarniach. Jeżycjada towarzyszyła mi przez całe nastolactwo i dorosłość, do dziś lubię ją czytywać wyrywkami. Niektóre tomy znam prawie na pamięć i doskonale się orientuję w jeżycjadowym who is who.

I pewna epoka właśnie się kończy.

Ignorowałam i sposób bycia autorki w kontakcie z czytelnikami, i jej gusta, i coraz liczniejsze książkowe wpadki, wpadeczki i wpadunie. Bo ciągle za tym wszystkim stał tekst - zabawny, oryginalny, przesadzony, a kiedy trzeba - szczery i w jakiś sposób tkliwy. Lubiłam i bohaterów, i szaloną niekiedy akcję, i fakt, że każdy następny tom to spin-off poprzedniego. Gdy autorka skupiła się niemal wyłącznie na Borejkach, coś zaczęło się psuć. Mimo to nadal czytałam wiernie.

Wiadomo było, ze seria kiedyś się skończy. Nie przypuszczałam, że skończy się w ten sposób. Parafrazując - sztuka jest zbyt słaba, by sama zejść ze sceny. Książki dobrze się sprzedają, więc autorka pisze, pisze, pisze, powiela stare pomysły, podlewając je politycznymi i religijnymi aluzjami. "McDusia" to już karykatura dawnej Jeżycjady. Zabrakło wszystkiego - pomysłu na fabułę, sprawdzania faktów, nawet niepowtarzalnego stylu narracji. Nie ma już nawet jednego pierwszoplanowego bohatera (choć tytuł sugeruje, że będzie to Magdusia, wnuczka Dmuchawca). Jest przegląd wszystkich postaci jeżycjadowych, jak w 1126 odcinku Klanu. O logice rozwiązań fabularnych można zapomnieć. O kontynuowaniu i rozwijaniu charakterystyki starych postaci - tak samo. Humor nie istnieje, nie licząc paru gagów rodem z komedii kloacznych. Najsmutniejsze jest to, że postacie deklaratywnie miłe, odważne, rycerskie, skromne, radzące sobie z rzeczywistością i jeszcze tam jakieś - okazują się zupełnie inne. Przymiotniki sobie, a rozwój akcji sobie. Najwybitniejszy przykład z tego "dzieła" to Józinek - przedstawiony na wstępie jako wrażliwy, opiekuńczy, myślący, rozsądny i mający masę innych zalet. W miarę rozwoju wypadków odkrywa twarz buca, kibola, piętnastoletniego zamkniętego w sobie mizogina, niestroniącego od przemocy (scena pocałunku w bramie, wydarcie się w stroju Mikołaja na małego brata, reakcja na histeryczny śmiech Janickiej).

Nikt już ze sobą normalnie nie rozmawia, dialogi są napuszone i sztuczne, widocznie nowym czytelnikom trzeba przypominać kto jest kim i stąd takie kwiatki jak Gaba mówiąca do Laury "twoja siostra Róża". Wszyscy łażą i cytują całe zwrotki poezji, a celuje w tym zwłaszcza Ignacy, dawniej ograniczający się do onelinerów. Gramatyczny fijoł Łusi pogłębia się i 12-letnia dziewczynka non stop poprawia innych, przekręcając przy tym słowa. Po raz kolejny do drzwi Borejków dobija się Pyziak - za dawnych czasów towarzysz Ignaca w dysputach o stoikach, dziś buc i ignorant, aczkolwiek od dwóch lat niepijący.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że autorka tego dzieła z buta traktuje wszystkich, którzy próbują zgłosić swoje zastrzeżenia, wątpliwości i błędy rzeczowe. Pomyliłam się w wieku Łusi? No i co z tego! Bernard piecze torty dla firm, omijając fiskusa? W wyobraźni wszystko się mieści! I tak dalej. Małgorzaty Musierowicz nikt nie zmusi dziś do napisania dobrej, a przynajmniej realistycznej książki. Sama sobie sterem, żeglarzem i wydawcą. Kiedyś musiała uwzględniać uwagi wydawcy i cenzury. "Opium w rosole" było przepisywane kila razy. Ale dawne redaktorki poszły w dal, nowe mogą najwyżej poprawiać przecinki. No nic, nikt nie musi czytać słabej literatury. Tylko szkoda, że fajna kiedyś seria w ten sposób się kończy.

wtorek, 17 lipca 2012

Nad rozlewiskiem bez zmian

Katarzyna Zyskowska-Ignaciak, Ucieczka znad rozlewiska



Przyznam, że mnie skusił tytuł. Dziewczyna ucieka ze ślubu i ze swego domu w Kazimierzu Dolnym i ląduje w wibrującej, hałaśliwej Warszawie. W mieście, w którym nie można się nudzić. Brzmi dobrze. Dylemat szeroko rozpowszechniony w chic-lit: lepiej szczęścia szukać w sennych miasteczkach, czy w miejskiej dżungli co się zowie. Osobiście uważam, że lepiej w tym drugim. Autorka więc od początku miała u mnie fory.

I tak czytałam, czytałam, jakbym co chwila połykała kostkę cukru, z niechęcią, ale i widocznym uzależnieniem. Ja rozumiem, że może nie jestem wymarzonym targetem, ale czy naprawdę dziś już się nie da pisać trochę lepszych książek rozrywkowych? Schemat powieści jest banalny i zerżnięty z pierwszej z brzegu polskiej komedii romantycznej. Nie w tym rzecz. Mimo wszystko można było bardziej zadbać o szczegóły. Czyli o tak zwany risercz. Z GÓRY OSTRZEGAM, ŻE BĘDĄ SPOJLERY.


Główna bohaterka Franka to klasyczna Mary Sue, tyle że na początku trochę pogubiona. Czego nie dotknie, zamienia w złoto. Piękna, zgrabna, odżywia się smacznie i zdrowo, gotuje jak archanioł w dietetycznym niebie. Ma idealnego, wyrozumiałego narzeczonego i przyjaciółkę, która zawsze ma dla niej czas. Gdy tylko daje nogę spod kościoła, niebiosa zaczynają jej sprzyjać, a zbiegi okoliczności są wyłącznie korzystne.

Autorka próbuje nam mydlić oczy, ale nie dajmy się zwieść. Po niedoszłym ślubie pogrążona w rozpaczy i w marazmie Franka spędza obowiązkowe parę tygodni na wytwornej kanapie w warszawskim mieszkaniu swojej przyjaciółki Wery. Przyjaciółka Wera jest wizażystką przed trzydziestką, w związku z czym dysponuje przestronnym, wspaniale urządzonym apartamentem z portierem na dole. Po paru tygodniach kwarantanny Franka bierze się w garść i kupuje gazetę. Ale tam nie ma pracy, oj nie. Dlatego idzie na casting do telewizji, zwanej w książce Stacją.

Dziesięć stronic później ma już robotę jako przyszła gwiazda programu kulinarnego, może więc się zająć wracaniem do równowagi psychicznej i szukaniem miłości. Wiadomo, co będzie dalej? Wiadomo, więc wróćmy do riserczu.

Owszem, Warszawa to wspaniałe miasto i szczęście i sukces czyhają tu za każdym rogiem. Ale jednak nie leżą na ulicy! Zdarza się, że naturszczyk dostaje pracę w studiu telewizyjnym. A jednak cały wątek telewizyjnej kariery Franki jest poprowadzony bardzo niewiarygodnie.

Po pierwsze, gdzieś tam na najwyższym piętrze Stacji zapadła decyzja o stworzeniu nowego programu, bo dwie prowadzące poprzedni tak się pokłóciły, że nie są w stanie pracować razem. Była nawet taka historia w warszawskim światku, z tym że konflikt rozwiązano przez wymianę jednej z gwiazd. Zanim ją wpuszczono przed kamerę, minęło parę tygodni (a nie chodzi bynajmniej o nowicjuszkę), pomijając fakt, że poszukiwania też trochę trwały. Tak więc telewizyjne młyny mielą sporo wolniej niż w fikcyjnej Stacji.

Po drugie, skoro nowa praca Franki stanowi oś książki, to oczekiwałabym bardziej rozbudowanego wątku. Ale nie. Franka dziś dostaje pracę, praktycznie nazajutrz trafia do studia i zaczyna improwizować. W ogóle też nie widać, by brała udział w procesie twórczym - przecież program trzeba wymyślić, uczestniczyć w burzach mózgów, układać menu. A ona tylko podsyła asystentce listę składników do kupienia. Po trzecie, autorka do tego stopnia pominęła risercz, że operatorów telewizyjnych uparcie tytułuje kamerzystami. Gdyby w realu Franka popełniła taką gafę, prędzej czy później (ale raczej prędzej) by usłyszała, że kamerzystę to można spotkać na weselu.

Swoje życie zmienia zmienia też siostra Franki, Helena. Po dziesięciu latach małżeństwa zostawia męża, wyprowadza się do kochanka w Warszawie i wraca na studia, zmieniając przy okazji uczelnię. Do ukończenia został jej tylko rok, by mogła się wyrobić do końca książki. Ale chyba każdy przechodzony niedoszły magister wie, co to są RÓŻNICE PROGRAMOWE! Akurat między KUL a UW są chyba dość znaczne. Zaliczenie nudnych zajęć z programu obowiązkowego trochę by trwało, ale nie w "Ucieczce znad rozlewiska", praca magisterska też się pisze błyskawicznie i pod koniec wiosny następuje obrona.

Mamy też obowiązkową postać geja. Na początku incognito, bo musi wybuchnąć bomba. Nikt, ale to nikt się nie domyśla, nawet nasza wizażystka, obyta wszak w warszawskim światku. Gej żyje od dziesięciu lat w stolicy, po to tu przyjechał, by się czuć swobodnie, ale ma problem w poinformowaniu o swej orientacji ludzi, których uważa za przyjaciół.

Pomimo tych wszystkich niedociągnięć... książka była dla mnie stanowczo za krótka! Nie to, żeby mi bardzo podobała, ale to ogólny feler naszych chic-litów. Jeden wieczór czytania i koniec, ani zwrotów akcji, ani większych trudności po drodze, ani wprowadzania nowych bohaterów w połowie książki, ani nawet opisów przyrody! Jak już taka fikcyjna kobieta zabiera się za porządki w życiu, to nic jej nie powstrzyma. Główna różnica między polskimi a amerykańskimi chi-litami polega na tym, że z amerykańskich można nauczyć się topografii Nowego Jorku, nazw najmodniejszych klubów i restauracji, dowiedzieć się, jakie marki są popularne wśród dziennikarzy, a jakie wśród początkujących aktorów. A u nas nic, cisza. W "Ucieczce" środowisko opisane niby to satyrycznie (nazwisko Maks Wszawski mówi wszystko), a dyrektor programowy mówi "oglądalność oglądalnością, ale ja chcę mieć święty spokój". Cała przygoda z nową pracą i Warszawą opisana mocno skrótowo, postacie potraktowane po łebkach, tak że trudno uwierzyć i w cudowne zrządzenie losu, i w ciężką pracę na planie programu, i w przemianę Franki.

Za to happy end mamy na całego. Spełnienie, konsekwencja drobnego wytrącenia ze schematu życia nie omija nikogo: ani Franki, ani jej siostry i nowego narzeczonego, ani rodziców bohaterki, ani jej przyjaciółki Wery i dalszych koleżanek, ani nawet miejscowego żula. Jeśli jednak komuś za mało, może zacząć wyglądać sequela. Furtki do następnej części zostały otwarte.

piątek, 20 lutego 2009

It happened one night

Dziś mija 75 lat od premiery "Ich nocy" - najśmieszniejszej komedii jaką oglądałam.



Film poza tym ,że zgarnął Oscary w pięciu najważniejszych kategoriach, zasłynął też tym, że zaszkodził producentom podkoszulków. W jednej ze scen Clark Gable zdejmuje koszulę i pokazuje nagi tors. Zadziałało na masową wyobraźnię kobiet i mężczyzn :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...